Saints Row IV
Grand Theft Auto to seria, która w zasadzie nie ma konkurencji. Jeśli jednak mielibyśmy jej taką znaleźć, to pierwszy na liście byłby z pewnością cykl Saints Row.
Chyba większość graczy zgodzi się ze mną, że Saints Row była do pewnego momentu jedną z najbardziej niedocenianych serii gier wideo. Jej pierwsze dwie części - choć naprawdę dobre - zaginęły gdzieś w cieniu Grand Theft Auto i dopiero trzecia przebiła się do szerszego grona odbiorców. Kupiła ich obszerną i zróżnicowaną kampanią, niepowtarzalnym klimatem i toną zwariowanego humoru. Nie zdziwiła nas ani odrobinę decyzja o podjęciu prac nad kontynuacją. W pewnym momencie - a dokładnie wtedy, gdy THQ chwiało się w posadach, aż w końcu upadło z rumorem - jej przyszłość była niejasna, ale ostatecznie nowy właściciel marki (Koch Media) wydał ją na świat. I teraz może dołożyć do swojego portfolio kolejny przebój, bo takim niewątpliwie jest Saints Row IV.
Gra toczy się pięć lat po zakończeniu "trójki". Gang Świętych przejął władzę w Stanach Zjednoczonych, a ich przywódca został prezydentem. Już wydawało się, że nikt im nie może podskoczyć (wystarczyło kiwnąć palcem, by usunąć konkurencję, a ostatnio udało się nawet ocalić Waszyngton przed nuklearną klęską), aż tu nagle w Steelport pojawili się przybysze z innej planety, z niejakim Zinyakiem na czele. Kosmici porwali wszystkich współpracowników prezydenta. Ten bez nich nie poradzi sobie z obowiązkami, dlatego też zmuszony jest podjąć się misji ratunkowej. Tak zaczyna się scenariusz Saints Row IV, który należy bez wątpienia do najbardziej zwariowanych w historii gier wideo.
Pierwsze chwile w nowej produkcji studia Volition spędzamy w kreatorze głównego bohatera (bądź bohaterki), który pozwala nam w najdrobniejszych szczegółach zadecydować o jego wyglądzie. Nasze decyzje w tej kwestii nie są ostateczne, gdyż w trakcie kampanii możemy zmieniać mu zarówno twarz (niech żyje chirurgia plastyczna), jak i ubrania (niech żyją sklepy odzieżowe). Po co najmniej paru minutach wyciągania podbródka i dopieszczania nosa przenosimy się w końcu do świata gry, by rozpocząć długą i ciekawą kampanię.
Jej większa część rozgrywa się w wirtualnych światach, w których rządy sprawują kosmici. To coś w rodzaju "matriksa", do którego możemy dostać się z pokładu naszego statku. Symulacje, do których w ten sposób się dostajemy, urzekają różnorodnością. Raz trafiamy do Steelport z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, gdzie zamiast nowoczesnych samochodów oglądamy eleganckie limuzyny, a innym razem zmieniamy trójwymiarową grę akcji na bijatykę rodem z epoki "ośmiobitowców". Volition popuściło wodze fantazji i zaczerpnęło inspiracji z najróżniejszych pozycji, zarówno ze świata gier, jak i filmu. Od ostatniego razu nie stracili ani odrobiny z absurdalnego poczucia humoru, którym nową produkcję wypełnili po brzegi. Nie wszystkie dowcipy śmieszą, ale i Monty Python nie był idealny.
Fakt, że akcja Saints Row IV toczy się w wirtualnych rzeczywistościach, pozwolił twórcom wzbogacić głównego bohatera o supermoce. Teraz bieganie z prędkością sportowego samochodu bądź wskoczenie z chodnika na dach budynku to dla niego żaden problem. Poza tym protagonista potrafi ciskać ognistymi kulami czy korzystać z dobrodziejstw telekinezy. Po wprowadzeniu supermocy zabawa wyraźnie się zmieniła, czego chyba nie muszę dokładnie tłumaczyć, bo nietrudno to sobie wyobrazić. Warto nadmienić, że dzięki superszybkości głównego bohatera na marginesie znalazły samochody, które jednak mimo to zachowały możliwość tuningu, więc jeśli kogoś ona bawiła w "trójce", może bawić i teraz. Natomiast na znaczeniu nie straciła ani odrobinę broń palna. W repertuarze znalazły się tym razem zarówno ziemskie, jak i kosmiczne giwery. Jedną z bardziej oryginalnych jest Dubstep Gun, którego użycie powoduje, że wszyscy w naszym otoczeniu zaczynają tańczyć (sic!). W grze znalazł się także mech, którego w dalszej części możemy przywołać za pomocą telefonu.
Saints Row IV oferuje dość obszerną kampanię (kilkanaście godzin zabawy na wysokich obrotach) o sandboksowym charakterze, rozgrywającą się w całości w Steelport (choć w całkiem innym wydaniu). Składają się na nią misje fabularne, zadania poboczne (można w nich zdobyć lepszą broń bądź nowe ubrania) czy mini-gry (wizyta na strzelnicy czy włamywanie się do systemów informatycznych). Oczywiście możemy ograniczyć się tylko do tych pierwszych, ale wówczas możemy tylko stracić. Misje, w których bierzemy udział, są ciekawe i szalone (co jest oczywiście ich zaletą), ale nie sposób nie dostrzec, że z czasem zaczynają się powtarzać. Nie jakoś nadmiernie, ale uważam, że autorzy mogli - czy też wręcz powinni - pokusić się o jeszcze większą różnorodność. Cieszy z kolei to, że kampanię możemy przechodzić nie tylko samodzielnie, ale również wspólnie z drugim graczem, w opcji kooperacji.
Volition nie sprawiło żadnej niespodzianki, jeśli idzie o oprawę graficzną Saints Row IV. Ta, jeśli jest lepsza niż w poprzedniej części, to co najwyżej odrobinę. Wyraźne różnice trudno dostrzec w którymkolwiek aspekcie. To oczywiście nie znaczy, że gra jest brzydka, ale osobiście nastawiałem się na skok co najmniej o jeden poziom wyżej, tymczasem Saints Row IV to ta sama półka, co poprzednio.
Najmniejszych uwag nie można mieć z kolei do udźwiękowienia. Autorzy zawarli w Saints Row IV w sumie 109 utworów (!), wśród których pojawiły się takie piosenki, jak "I Don't Want to Miss a Thing" w wykonaniu Aerosmith czy "Still Swinging" autorstwa Papa Roach". Znaleziono także miejsce na... klasykę. Ratowanie kumpli przed kosmitami przy akompaniamencie Ludwika van Beethovena czy Johanna Sebastiana Bacha? Oto właśnie Saints Row IV!
Zwariowana, obszerna, różnorodna - taka jest najnowsza odsłona Saints Row. Volition potwierdziło, że świetna "trójka" nie była przypadkiem. "Czwórka" prawdopodobnie nie miałaby szans w bezpośrednim starciu z Grand Theft Auto V, ale ukończyłem ją z przyjemnością, zaostrzając sobie tylko apetyt na nowe GTA. Wam radzę zrobić podobnie, póki nie przeniesiecie się na ulice Los Santos.