Ryse: Son of Rome - recenzja

Ryse: Son of Rome przeszło drogę od gry-pokazówki na Xboksa 360 wyposażonego w Kinecta po slasher pełną gębą na Xboksa One i PC. Jaki okazał się jej koniec?

Kiedy czytaliśmy dawno temu, że Ryse: Son of Rome powstanie z myślą o Kinekcie, byliśmy niemal przekonani, że będzie to kompletny niewypał. Do podobnych wniosków doszedł chyba sam Crytek (studio twórców), który ostatecznie zdecydował, że gra nie będzie wykorzystywała Kinecta i ukaże się nie na Xboksa 360, tylko na Xboksa One, pokazując grafikę, jakiej jeszcze nikt nie widział pod domową strzechą. To, przyznacie, brzmi o wiele lepiej.

Ryse: Son of Rome początkowo trafił do sprzedaży w wersji wyłącznie na Xboksa One, ale było to w zeszłym roku, kiedy nowa konsola Microsoftu w Polsce była jeszcze niedostępna. Od niedawna najnowszą produkcją Cryteka możemy pobawić się zarówno na dostępnym od października tego roku Xboksie, jak i na pececie. My akurat przetestowaliśmy tę drugą wersję. I jesteśmy... zadowoleni tylko umiarkowanie. Dlaczego? Posłuchajcie.

Reklama

W Ryse: Son of Rome wcielamy się w Mariusa Titusa, młodego rzymskiego legionistę, który szuka zemsty po tym, jak jego rodzinę wymordowali barbarzyńcy. Jego droga wiedzie nie tylko przez antyczny Rzym, ale też przez Brytanię. I choć jej końca domyślamy się od samego początku, a jej konstrukcja nie jest zbyt skomplikowana, to losy Mariusa śledzi się z zaciekawieniem. Jest to wręcz sztampowa historia o rzymskim gladiatorze, okraszona elementami zarówno historycznymi (m.in. postaciami znanymi z kart podręczników), jak i fantastycznymi. Wielu z was uzna ją za bajeczkę dla dzieci (choć samej gry dzieciom byśmy nie pokazali), ale nam przypadła ona do gustu. Właśnie czegoś takiego oczekujemy po slasherach.

Oczekiwaliśmy też fantastycznej grafiki. Już przed premierą wiedzieliśmy, że Ryse: Son of Rome będzie zachwycał przede wszystkim grafiką. Nie mogło być inaczej, skoro mówiliśmy o tytule startowym na Xboksa One oraz o grze stworzonej przez Crytek, a więc twórców przepięknego Far Cry'a. No i rzeczywiście, Ryse: Son of Rome wygląda tak, że momentami chciałoby się rzucić pada w kąt, aby poświęcić się w całości oglądaniu tego, co dzisje się na ekranie.

Odwiedzane przez nas lokacje są przepiękne i pełne szczegółów, podobnie jak modele postaci, a to wszystko zostało okraszone efektami, jakie do niedawna oglądaliśmy tylko w wysokobudżetowych, prerenderowanych animacjach. Popatrzcie tylko na to, jak błyszczy się pancerz Mariusa, jak tryska krew z pokonanych wrogów, jak światło i cienie upiększają otoczenie... Coś niesamowitego. Ryse: Son of Rome to według nas absolutne TOP3, jeśli chodzi o najładniejsze gry wideo.

Niestety, Crytek skupiło się przede wszystkim właśnie na oprawie, przenosząc rozgrywkę na drugi plan, co poskutkowało średnio interesującym modelem walki, który jednak stanowi o sile - lub niemocy - każdego slashera. Opiera się on na ciągłym powtarzaniu kilku ruchów - ataku, kontrataku, bloku, uderzenia tarczą (są do tego jeszcze dwa tryby: płonący orzeł, w którym Marius zyskuje na sile, oraz skupienie przypominające bullet time) - co czynimy bez przerwy przez około 7 godzin potrzebnych na ukończenie gry. Zdarza nam się też na przykład postrzelać z balisty, ale takich przerywników i urozmaiceń jest w Ryse: Son of Rome zdecydowanie za mało.

Za mało jest też swobody. Świat gry jest tak piękny, że marzylibyśmy o tym, aby zapuścić się w jego głąb bez skrępowania, ale autorzy ograniczyli nas tak bardzo, jak tylko mogli. Ryse: Son of Rome to ciąg "korytarzy", które przemierzamy, szlachtując kolejnych przeciwników. Jucha tryska na lewo i prawo, odcięte kończyny odpadają jak elementy klocków Lego, czerpiemy też satysfakcję, wykonując efektowne egzekucje...

To wszystko sprawia frajdę, ale tylko przez pewien czas. Później nuży. Może nie nużyłoby tak bardzo, gdybyśmy pomiędzy pojedynkami mogli chociaż trochę czasu spędzić na eksploracji przecudnych lokacji. Autorzy wprowadzili też do Ryse: Son of Rome system rozwoju postaci, ale słowo "system" to w tym przypadku nadużycie. To raczej niewiele wnoszący, nieangażujący systemik, który opiera się w głównej mierze na wydłużaniu paska życia bohatera.

W Ryse: Son of Rome pojawił się także multiplayer, w którym trafiamy na arenę gladiatorów, ale raz, że połączenie się z innymi żywymi wojownikami sprawia problemy, dwa, że jest on monotonny, a trzy, że nie pozwala nam pojedynkować się z graczami, co woła o pomstę. Nie sądzimy, abyście spędzili w tym trybie jakąś znaczącą ilość czasu.

Ryse: Son of Rome na pewno warto zobaczyć, ze względu na przecudną, iście next-genową oprawę. Ale czy warto weń zagrać? To już niekoniecznie. Gra jest liniowa i monotonna do bólu, przez co po jakichś dwóch godzinach prawdopodobnie zaczniecie ziewać. Nie uśniecie tylko dlatego, że grafika będzie pilnować, aby wasze oczy pozostały cały czas szeroko otwarte.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ryse: Son of Rome
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy