The Last of Us: Pierwsze wrażenia z serialu HBO po pierwszym odcinku

​Oczekiwania graczy wreszcie dobiegły końca, a słowa krytyków stały się faktem. Doczekaliśmy się nie tylko premiery nowego serialu HBO The Last of Us, ale również jednej z nielicznych, udanych adaptacji gier wideo. Oto nasze pierwsze, pozbawione spoilerów wrażenia z tej produkcji.

Większość graczy wie doskonale, że adaptacje znanych w gamingu marek zazwyczaj przychodziły bardzo ciężko reżyserom. Ostatnie lata przyniosły nam co prawda kilka udanych produkcji, jak chociażby Arcane czy pierwszy sezon Wiedźmina. Większość osób i tak pamięta lata premier pokroju filmów Resident Evil, Prince of Persia czy Assassin’s Creed.

Mało kto spodziewał się więc, że The Last of Us będzie ogromnym hitem i tak udaną adaptacją popularnej produkcji Naughty Dog. Dodatkowo nie napawały optymizmem niektóre doniesienia z planu. Pojawiały się informacje, że osobom z planu zabronione jest granie w grę, a sam showrunner określił ją w pewnym momencie mianem "patrzenia, jak umierają piksele".

Reklama

Wszelkie komentarze osób zaangażowanych w The Last of Us niedługo odejdą prawdopodobnie w zapomnienie, bowiem w imieniu showrunnera i aktorów zaczyna mówić gotowy serial. Światło dzienne ujrzał 16 stycznia odcinek pilotażowy nowej produkcji HBO, który można oglądać już na platformie streamingowej HBO Max.

Gry wideo jako medium do przekazywania różnego rodzaju historii jest bardzo specyficzne. W przeciwieństwie bowiem do filmów czy seriali, gdzie siedzimy wygodnie na kanapie lub przed komputerem, obserwując wydarzenia na ekranie, w grze jesteśmy częścią przedstawionej historii i chcemy być w nią zaangażowani. Na imersję wpływa znacząco fakt, że mamy kontroler w ręku, sami dokonujemy eksploracji, stopniowo, we własnym tempie odkrywamy różne sekrety i jesteśmy głównym powodem, dlaczego cała historia idzie do przodu.

Adaptacje mają okazję dodać coś od siebie do materiału źródłowego. Nie trzeba martwić się o balans broni, gunplay, płynność rozgrywki i liczbę klatek, jaką uda się osiągnąć w trybie Performance na PlayStation 5. Można w pełni skupić się na historii i wzbogacić ją o to, na co deweloperom mogło nie starczyć czasu lub miejsca.

Zgodnie z wcześniejszymi zapewnieniami twórców, The Last of Us pozostaje wierne materiałowi źródłowemu i jest bardzo oddaną adaptacją. Serial powoli podąża drogą wydeptaną mu lata temu przez Naughty Dog, regularnie puszcza oczko do graczy, a czasami korzysta nawet z dokładnie takich ujęć, jakie obserwowaliśmy w grze. Szczęśliwych posiadaczy PlayStation, którzy w 2013 roku położyli swoje ręce na nowej produkcji twórców Uncharted, błyskawicznie dopadnie sentyment.

Kiedy jednak serial zbacza delikatnie ze ścieżki wyznaczonej przez grę i korzysta z możliwości zapewnienia widzom dodatkowego kontekstu. Dostajemy dodatkowy zarys przedstawionej w The Last of Us historii, spędzamy na początku więcej czasu z głównymi bohaterami i kiedy przychodzą pierwsze, kluczowe dla rozwoju postaci moment znane z gry Naughty Dog, niektórych uderzyć mogą one nawet bardziej niż w 2013 roku.

Trudno po pierwszym epizodzie ocenić, jak w swoich rolach sprawdzają się Pedro Pascal i Bella Ramsey, ale jeszcze trudniej jest znaleźć wobec nich jakieś zastrzeżenia. Mając za sobą całą grę Naughty Dog i dopiero pierwszy odcinek serialu, wiem doskonale, jak długą przygodę ma jeszcze przed sobą ta dwójka bohaterów i widzę wiele momentów, które mogą okazać się egzaminami dla aktorów. Serial już w pierwszym odcinku Joelowi i Ellie poświęca jednak wystarczająco dużo czasu, żeby zacząć o nich dbać i wyczekiwać nowych odcinków.

Po pilotażowym odcinku The Last of Us zapowiada się na kawał świetnego sezonu. Do początku marca mamy dostać jeszcze osiem odcinków. Słowa twórców zaczynają się spełniać, a ich ostatnie wypowiedzi sugerują, że czeka nas więcej tego samego. Dla fanów Naughty Dog, którzy wyczekiwali premiery serialu przez ostatnie miesiące, jest to najlepszy możliwy scenariusz.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: HBO Max | The Last of Us
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama