Warhammer 40,000: Storm of Vengeance - recenzja
Plants vs. Zombies spopularyzowało gatunek tower defense do tego stopnia, że w końcu doczekaliśmy się nawet reprezentantki tego gatunku w uniwersum Warhammera 40,000. Szkoda tylko, że nie dorównuje ona wzorcowi do pięt...
Warhammer 40,000: Storm of Vengeance to mieszanka elementów z trzech miejsc. Po pierwsze - ze wspomnianego Plants vs. Zombies, które pokazało, jak świetnie można się bawić, broniąc domu przed zombie za pomocą agresywnych roślin. Po drugie - z iOS-owej gry tych samych twórców (studio Eutechnyx), zatytułowanej Ninja Cats vs Samurai Dogs, w której zmodyfikowano nieco mechanizm z Plants vs. Zombies (do obrony dodano atak). Po trzecie - z kampanii figurkowego Warhammera 40,000 z 1997, po której gra odziedziczyła nazwę oraz tło historyczne. Bo należy wiedzieć, że Warhammer 40,000: Storm of Vengeance ma także fabułę. Jednak została ona przedstawiona w bardzo ubogi sposób, za pomocą prostych grafik oraz krótkich dialogów.
Rozgrywka w Warhammer 40,000: Storm of Vengeance toczy się na planszach podzielonych na pięć torów, na których swoje boje toczą Kosmiczni Marines oraz Orkowie. Po lewej stronie znajdujemy się my, a po prawej - nasz wróg. Na naszym krańcu każdego toru możemy stawiać budynki - czy to generujące energię, czy to zajmujące się rekrutowaniem jednostek. Te ostatnie pojawiają się jako karty, które następnie możemy przenosić na wybrane tory. Wówczas jednostka zaczyna kroczyć w stronę bazy przeciwnika, atakując napotkanych żołnierzy, a następnie wrogie struktury. Ten, komu uda się przejąć trzy tory (czytaj: zniszczyć budowle znajdujące się na ich końcu), wygrywa.
Podczas bitew zdobywamy punkty doświadczenia, dzięki którym możemy odkrywać nowe jednostki, ulepszać je dzięki dodatkowemu wyposażeniu oraz korzystać ze specjalnych ataków. Jednak spodziewaliśmy się znacznie większych możliwości rozwoju. Te szybko się wyczerpują i tak naprawdę nasze pole manewru jest mocno ograniczone. To z kolei powoduje, że bitwy szybko stają się powtarzalne i monotonne (szczególnie wtedy, gdy gramy jako Kosmiczni Marines). Po kilku, może kilkunastu bitwach opanowujemy jedną, skuteczną taktykę, która zawsze działa. Od tego momentu każda kolejna potyczka wygląda tak samo - stawiamy odpowiednią kombinację budynków, szkolimy sprawdzone jednostki, a następnie posyłamy je w bój. I patrzymy, jak walczą, wygrywają... Gdy nowe jednostki zostaną zrekrutowane, także posyłamy je w bój. I patrzymy... I tak w kółko. Nuuuda.
Eutechnyx zawiodło także na całej linii, jeśli chodzi o zbudowanie klimatu Warhammera 40,000. Oczywiście w grze pojawiają się nazwy oraz jednostki z tegoż uniwersum, ale poza tym nie użyto żadnych zabiegów, które pozwoliłyby poczuć się fanom jak w domu. Zaniedbano udźwiękowienie, grafikę potraktowano po macoszemu, nie zawarto w grze żadnych przerywników (chociaż statycznych, np. komiksowych)... Pod względem atmosfery gra leży i kwiczy niczym pokonany Ork.
Warhammer 40,000: Storm of Vengeance pierwotnie powstało jako gra na smartfony i tablety. Pecetowa wersja wygląda natomiast jak jej wierna kopia, jedynie ze zwiększoną rozdzielczością. Zabieg, którego dokonało Eutechnyx, przypomina rozciąganie koszulki z lat, gdy byliśmy o 20 kilogramów lżejsi, tylko po to, żebyśmy się w nią zmieścili. Nieważne, jak w niej wyglądamy, jak wygląda ona i że poprzedzierała się tu i tam. Poza tym, te lata temu może i była modna (choć nie jakoś bardzo), ale teraz jest taka nudna...