A Knight's Quest - recenzja

A Knight's Quest /materiały prasowe

​Jeśli od zawsze chciałeś zagrać w Zeldę na swoim pececie (bezproblemowo i całkiem legalnie), to... przykro mi, ale nie zagrasz. Ale za to odpalisz na nim A Knight's Quest.

Ta produkcja studia Sky9 Games do złudzenia przypomina słynną serię od Nintendo. Przygotowano ją nie tylko z myślą o konsolach, ale także o komputerach osobistych, dzięki czemu pecetowcy mogą poczuć pewną namiastkę "Zeldy", choć z pewnością nie można powiedzieć, że A Knight's Quest jest jej klonem. Pod pewnymi względami się od niej różni, a niektóre jej elementy... nie, wszystkie jej elementy zostały tutaj wykonane gorzej niż w pierwowzorze. Nie licz na to, że zostaniesz wessany w przygodę po czubek uszu, tak jak w przypadku chociażby The Legend of Zelda: Breath of the Wild. Co jednak wcale nie oznacza, że dla miłośników tego rodzaju rozgrywki nie będzie to interesująca pozycja.

Reklama

A Knight's Quest opowiada historię chłopca imieniem Rusty, który przez przypadek sprowadza na swój świat kataklizm. Nie zamierza pozostawiać sprawy samej sobie, zaciska zęby i wraz ze swoją przyjaciółką wyrusza na poszukiwania rozwiązania problemu. Ma się nim okazać legendarna, boska broń. Jednak znalezienie jej nie będzie łatwe. Po drodze musimy pokonać kilka krain najeżonych niebezpieczeństwami, a dodatkowo stają nam na niej przedstawiciele burmistrza, który zdecydował się na odmienne poprowadzenie sprawy. Z czasem historia rozwija się, ale przewidywalnie, liniowo i niezbyt spektakularnie. Służy raczej za pretekst dla rozgrywki niż stanowi rzeczywisty atut A Knight's Quest. Pochwalić można natomiast zawarty w grze humor. Żarty nie są może bardzo wysokich lotów, ale czasem trudno się nie uśmiechnąć pod nosem.

Skoro rozgrywka jest w A Knight's Quest najważniejsza, to właśnie jej poświęcę największą część recenzji. Nie mogło być żadnym zaskoczeniem to, że gra w bardzo dużym stopniu przypomina serię The Legend of Zelda. Podobnie jak tam, tak i tutaj mamy do czynienia z połączeniem eksploracji, walki, łamigłówek oraz elementów platformowych. Jednak o ile w takiej The Legend of Zelda: Ocarina of Time można było spędzić przy tej kombinacji dziesiątki godzin i dalej nie mieć dość, o tyle tutaj już po paru godzinach odczuwa się pierwsze symptomy znużenia.

Na pewno mogę pochwalić projekty plansz, które są zarówno estetyczne, różnorodne i dobrze pomyślane (choć zarazem puste i pozbawione życia), czy sekwencje platformowe, które potrafią być wyzwaniem i dać sporo frajdy. Pozostałe elementy wypadają już wyraźnie gorzej. Przede wszystkim zawiodłem się walką, która jest tak prosta, że w zasadzie wymaga od nas tylko tego, abyśmy podeszli do przeciwnika i wcisnęli guzik odpowiedzialny za wyprowadzenie ciosu. To, że rodzaje broni są różne i pozwalają wykorzystać różne żywioły, niewiele tutaj zmienia. Z kolei łamigłówki są zbyt łatwe i zbyt powtarzalne, aby uznać je za istotny element gry.

Oprawa A Knight's Quest także jest mocno inspirowana ostatnimi odsłonami "Zeldy". Jest bajkowa, bardzo kolorowa, płynna, dobrze zoptymalizowana (nie przypominam sobie, abym doświadczył podczas zabawy jakichś przycięć)... Nic spektakularnego, ale naprawdę nie mam się do czego przyczepić. No, nie licząc cieni, które zostały przesadzone do tego stopnia, że gdy znajdziemy się w obrębie jednego z nich, efekt jest często taki, jakby nagle, w mgnieniu oka, zaszło słońce. Na plus należy natomiast zaliczyć udźwiękowienie, które doskonale współgra z grafiką, tworząc bardzo przyjemną, relaksującą atmosferę.

A Knight's Quest to taka "uboga Zelda", ale nie jest to aż taka obelga, jak mogłoby się wydawać. Po prostu ostatnie odsłony "Zeldy" były bliskie ideału, więc którejkolwiek gry byśmy z nią nie porównali, prawdopodobnie wyglądałaby jak... Rusty w samym środku cienia. A to po prostu sympatyczna, oferująca przyjemną rozgrywkę zręcznościówko-przygodówka, której warto dać szansę. Tym bardziej, że kosztuje poniżej 100 złotych.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama