Fabularne szaleństwo
Kampania Call of Duty: Black Ops 7 rozpoczyna się dosyć niewinnie. David Mason, główny bohater grany przez znanego aktora Milo Ventimiglie, rozmawia na cmentarzu wojskowym o swojej następnej, niespodziewanej misji. Najnowsze poszlaki wskazują na to, że Menendez, postać rzekomo zabita wcześniej przez Masona, jednak żyje i planuje wznowić swoje wcześniejsze ataki. Światu grozi oczywiście niebezpieczeństwo i zespół Specter One, z Masonem na czele, ma temu zaradzić.
Fabularnie Black Ops 7 pokazuje swoje prawdziwe kolory niecałe 20 minut później, kiedy podczas pierwszej misji nasza drużyna zostaje poddana tajemniczej, halucynogennej substancji. Rzeczywistość drastycznie się zmienia, trafiamy do lokacji rodem z koszmarów i przemawia do nas uważany za martwego Menendez. Zza ścian wychodzą roboty, wędrujemy po coraz bardziej absurdalnych lokacjach i walczymy z potworami, które przypominają finałowych bossów z gier fantasy RPG.
Fakt, jak mocno w absurdalną stronę odjeżdża kampania Black Ops 7 to jeden z zarzutów graczy i trudno się z tym nie zgodzić. W pewnym stopniu jest to oczywiście kwestia subiektywna - może znajdą się wśród miłośników COD-a fani science-fiction klasy B. Black Ops 7 głównie niestety bawi, a nie mamy do czynienia z komedią. Granica absurdu została zostawiona mocno w tyle, co tylko potęguje narrację wokół poprzedniej odsłony o Activision idącym w kierunku Fortnite i otwierającym się na pokolenie TikToka.
Kampania zbudowana niczym Warzone
Osobiście za największy problem uważam jednak strukturę kampanii, którą wcześniej wykorzystywano już w Modern Warfare 3 i która potocznie nazywana jest stylem "Warzone". Każda misja wygląda praktycznie tak samo - otwarta lokacja, różne cele na mapie, dziesiątki skrzynek do otwarcia, pancerze do zebrania i fale przeciwników do zabicia. Narracja zostaje błyskawicznie zapomniana i kiedy spędzamy większość czasu w pogoni za kolorowymi znacznikami na minimapie, zapominamy, po co w ogóle to robimy.

Call of Duty zawsze oferowało dosyć podobne kampanie, które potrafiły jednak stać na wysokim poziomie. Kiedyś faktycznie istnieli ludzie, którzy COD-a kupowali co roku dla single-playera. Dostawaliśmy krótkie, liniowe historie funkcjonujące niczym długi film akcji. Mnóstwo akcji, strzelania, okazja do przetestowania różnego rodzaju broni i wykorzystania ich, skacząc z helikoptera albo wjeżdżając samochodem w środek budynku. Bywał tandetnie, kiczowato, bywały nieudane żarty, ale wiele kampanii spełniało swoje zadanie - przyjemna, pozbawiona większego myślenia odskocznia od pozostałych trybów.
Tragiczne zaprojektowanie Black Ops 7 wynosi niestety na jeszcze wyższy poziom. Treyarch od pierwszych zapowiedzi chwalił się "kampanią kooperacyjną" i właśnie tak nazywa się ona w menu głównym gry. Podzieloną na 11 misji kampanię możemy bowiem przejść z maksymalnie trójką znajomych. Co więcej, bazowo automatycznie włączona jest tzw. funkcja "squad fill", która wypełnia naszą drużynę losowymi graczami szukającymi aktualnie towarzystwa do kampanii.
Nie będzie dla nikogo większym zaskoczeniem fakt, że fabularne misje wspólnie z trójką obcych ludzi z internetu nie wypadają najlepiej. Każdy biegnie w swoją stronę, umiera lub trafia w jakąś pułapkę. W najlepszym wypadku biegnie do przodu i czeka, aż dołączy do niego reszta. Aby zagrać w pojedynkę, kooperację trzeba ręcznie wyłączyć - odhaczyć opcję "squad fill" i wejść do gry samemu. Niestety ten scenariusz nie jest wiele lepszy…
Rozstajemy się co prawda z losowymi ludźmi z internetu, ale pozostaje za to obowiązek stałego połączenia z internetem. Aby samemu przejść kampanię w Black Ops 7 trzeba być cały czas online, a jeżeli będziemy nieaktywni przez zbyt długi okres czasu, gra wyrzuci nas do menu głównego. Absurd większy niż fabuła samej kampanii.
Po co?
Podczas przechodzenia kampanii w głowie siedziało mi wyłącznie jedno pytanie - "Po co?". Po co próbować wymuszać kooperację online z obcymi graczami? Po co budować pojedyncze misje niczym battle royale i rezygnować z typowego, liniowego doświadczenia? Po co tak mocno odchodzić w stronę absurdu, kiedy tak negatywna była ostatnio reakcja fanów Call of Duty na Terminatora, Beavis i Butt-Heada biegających po serwerach multiplayer?
Boli nawet sam fakt, że motywacją do przejścia kampanii nie są już pozytywne recenzje czy angażująca, napakowana akcją historia, tylko blueprinty broni do pozostałych trybów gry i punkty doświadczenia. Black Ops 7 próbuje skusić fanów COD-a kolorowym skinem do karabinu za ukończenie raptem pierwszej, 30-minutowej misji. Podczas każdej misji mamy dostęp do rankingu graczy, zbieramy punkty doświadczenia, levelujemy swoją postać i odblokowujemy wyższe rangi. Wszystko to nie ma zupełnie żadnego wpływu na przebieg kampanii i w ogóle nie przekłada się na gameplay.

Czy Call of Duty: Black Ops 7 jest aż tak fatalne? Oczywiście, że nie. Kampania prawdopodobnie nie przypadnie do gustu wielu osobom, a na pewno nie stanie się powodem, dlaczego warto tę grę kupić. Faktycznie mamy do czynienia z pełnym absurdu (designowego i gameplayowego) trybem dla jednego gracza, który sprawia wrażenie, jakby został stworzony wyłącznie, aby odhaczyć jedną pozycję z listy obowiązkowych elementów każdego Call of Duty. Znany aktor, dużo akcji i przepełnione pustymi zagrożeniami dla ludzkości dialogi, które motywują nas do uratowania świata przed największym niebezpieczeństwem w całej historii.
W ostatnich dniach po internecie rozeszło się kilka chwytliwych nagłówków na temat ciągłego połączenia z internetem czy dziwnego kierunku fabularnego dla kampanii i Call of Duty: Black Ops 7 znalazło się nagle w bardzo ciężkim położeniu. Nowa gra pod wieloma względami jest na pewno lepsza od Black Opsa 6 i naprawia część jego grzechów. Kampania może nie być tym elementem, ale nie oznacza to, że faktycznie mamy do czynienia z najgorszym COD-em w historii.










