Devil May Cry (serial) – recenzja 1. sezonu. Anime, które idzie pod prąd

"Rollin’" Limp Bizkit w czołówce, demon dostający motocyklem w twarz i bohater, który nie zna pojęcia "pokora". Devil May Cry w wersji Netfliksa to bezkompromisowa adaptacja gry akcji od Capcomu. Ale pod warstwą krwi i stylu kryje się coś jeszcze - satyra na współczesne USA, refleksja o strachu, władzy i zaufaniu. Zaskakujące? Bardziej, niż można się spodziewać.

W Devil May Cry nie ma miejsca na długie wprowadzenia. Dante - łowca demonów, znany z gier jako mistrz miecza, pistoletów i ciętej riposty - pojawia się na ekranie w pełnej krasie. Czerwony płaszcz, długie włosy, nonszalancki ton. Głos podkłada mu Johnny Yong Bosch, który balansuje między bezczelnym humorem a podszytą traumą obojętnością.

Fabuła szybko zarysowuje alternatywną wersję Stanów Zjednoczonych po 11 września. W tej rzeczywistości rząd - reprezentowany przez wiceprezydenta granego przez Kevina Conroya - zderza się z realnym zagrożeniem z innego wymiaru. Portale do piekła się otwierają. Demony przechodzą na naszą stronę. Strach przed "obcymi" nabiera dosłownego znaczenia.

Reklama

Satyrą po oczach

Za tym wszystkim stoi Biały Królik - osobliwy złoczyńca, który wygląda jak przecięcie maniakalnego filozofa z bohaterem "Alicji w Krainie Czarów". Ma cel: obalić barierę między światami i umożliwić ucieczkę istotom z piekła, które - jego zdaniem - mają prawo przetrwać. To opowieść z zaskakującym ciężarem. Adi Shankar - jeden z twórców serialu i imigrant z Indii - odwołuje się tu do własnych doświadczeń i lęków związanych z byciem "obcym" w Ameryce pełnej nieufności.

DARKCOM, militarna organizacja do walki z demonami, staje się symbolem tej paranoi. Ich dowódczyni, Mary, reprezentuje zimną, proceduralną stronę konfliktu. Przeciwko niej staje Dante - żywiołowy, nieprzewidywalny i trudny do zaszufladkowania. Między nimi z czasem pojawia się coś więcej niż tylko wzajemna niechęć. W tle rozgrywa się moralny konflikt, którego nie sposób jednoznacznie rozstrzygnąć.

Estetyka przesady

Studio Mir stworzyło animację dynamiczną, elastyczną i pełną przesady. Walki są efektowne, choreografie przerysowane, a perspektywa zmienia się co kilka sekund, by jeszcze bardziej podkreślić siłę uderzeń. Serial wizualnie przypomina muzyczny teledysk z początku lat 2000, co pasuje do ogólnego tonu - mamy tu Papa Roach, Evanescence i całą galerię dźwięków, które przenoszą widza do świata nadmiaru i przesady.

Szczególne wrażenie robi odcinek będący niemal w całości niemy - rockowa opera wizualna, której muzykę współtworzyła Evanescence. To krótka, ale najbardziej ambitna część sezonu, pokazująca, że twórcy potrafią przełamać konwencję i wyjść poza czysto rozrywkowy szkielet.

Nie tylko dla fanów gry

Devil May Cry nie jest adaptacją dla purystów. Nie próbuje przenieść jeden do jednego wydarzeń z gier. Zamiast tego bierze główne elementy - Dantego, demony, stylistykę - i opowiada własną historię. Momentami przypomina superbohaterską narrację, w której bohater i antagonista odbijają się od siebie jak w lustrze. Serial pokazuje, że za tą przemocą i absurdem kryje się pytanie: kto naprawdę jest potworem?

Nie wszystko jednak działa idealnie. Serial balansuje na granicy pastiszu. Niekiedy zbyt mocno skręca w stronę nostalgii, a to może zniechęcić część widzów. Inni uznają go za zbyt "cool", by traktować go poważnie. Ale może właśnie o to chodzi - żeby nie było wygodnie.

Oryginalna reinterpretacja

Pierwszy sezon Devil May Cry to ryzykowna, ale udana próba reinterpretacji znanej marki. Twórcy postawili na charakter, komentarz społeczny i brawurową stylistykę. To serial, który może zirytować, ale też zaintrygować. Nie udaje arcydzieła. Nie próbuje wszystkim się podobać. I dzięki temu zyskuje własną tożsamość.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Devil May Cry | Netflix
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Przejdź na