Little Hope - recenzja

Little Hope /materiały prasowe

​Po Until Dawn i Man of Medan przychodzi pora na Little Hope. Zapraszamy do miasteczka osnutego mgłą, w którym na każdym kroku coś straszy. Ale i trochę nudzi.

Nie ukrywam, że podobała mi się rozgrywka w Until Dawn i Man of Medan. Nie byłem nią może zachwycony, ale jako miłośnik horrorów przy obu tych tytułach zwyczajnie dobrze się bawiłem. Absolutnie nie przeszkadzało mi, że działały w oparciu o zabiegi wręcz oklepane, znane od lat, czy to z gier, czy z filmów. Posępna atmosfera, ciekawa historia i przede wszystkim możliwość decydowania o losach bohaterów - na te elementy w obu produkcjach studia Supermassive Games można było liczyć. A tego, że były to horrory klasy B czy nawet C, wcale nie odbierałem jako wadę. Z podobnym nastawieniem podszedłem do Little Hope, czyli drugiej odsłony serii The Dark Pictures.

Reklama

Little Hope to nazwa miasteczka, do którego trafia piątka bohaterów - czwórka studentów i nauczyciel. Nie z premedytacją, a w wyniku wypadku autobusu, którym jechali w zupełnie gdzieś indziej. Szybko okazuje się, że mieścina jest jednym z najmniej przyjaznych miejsc, jakie można sobie wyobrazić. Wygląda na to, że prawie nikt w niej nie mieszka, a ci, którzy się w niej jeszcze ostali, zachowują się dziwnie i trudno im zaufać. Żeby tego było mało, zasięg w telefonach komórkowych jest zerowy, w powietrzu wisi gęsta mgła, która nie pozwala wydostać się na zewnątrz, a kierowca autobusu zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach.

Jak pewnie się domyślacie, niedługo po rozpoczęciu gry dowiadujemy się, że w Little Hope straszy. Prędko okazuje się, że ma to związek z dawnymi procesami rzekomych czarownic, które się tutaj odbywały. Niczego więcej wam nie zdradzę, żeby nie popsuć zabawy. Dodam tylko, że fabuła jest interesująca, choć dość przewidywalna.

Może się podobać filmowy sposób przedstawienia wydarzeń, w tym praca aktorów zaangażowanych do odegrania poszczególnych ról. Samo zaś straszenie odbywa się przy wykorzystaniu prostych - żeby nie powiedzieć, że prostackich - ale zarazem skutecznych metod. Jeśli graliście w poprzednie tytuły Supermassive Games, wiecie, czego się spodziewać.

Podobnie, jeżeli idzie o rozgrywkę. Ta składa się z trzech kluczowych elementów - eksploracji kolejnych fragmentów Little Hope, decydowania o tym, co mają powiedzieć lub zrobić główni bohaterowie, oraz wciskania odpowiednich przycisków podczas prostych quick time eventów. Nic skomplikowanego, dzięki czemu przy tej grze dobrze może się bawić praktycznie każdy. Zresztą twórcy zachęcają do tego, aby grać w nią razem ze znajomymi, w grupie nawet pięciu osób. Jednak uważam, że jeśli chcecie się podczas zabawy bać, powinniście zasiąść przed konsolą/komputerem w pojedynkę, maksymalnie z jednym kompanem.

Ukończenie przygody zawartej w Little Hope to kwestia czterech, może pięciu godzin. W teorii gra zachęca do tego, aby podejść do niej więcej niż raz i zobaczyć, jak potoczą się losy bohaterów, jeśli podejmiemy inne decyzje, ale w praktyce różnice nie są tak duże, jak można by się spodziewać. Oczywiście, możliwych zakończeń jest kilka, ale wyborów, które naprawdę mają znaczenie, mogłoby być więcej. Z kolei pokonywanie po raz drugi poszczególnych lokacji jest zwyczajnie męczące. Już za pierwszym razem powolne spacerowanie (nie da się biegać) po Little Hope potrafi trochę znużyć, a co dopiero za drugim czy trzecim.

Tak więc Little Hope to żaden przełomowy czy zachwycający horror, który zapamiętacie na długo. To dość prosta, acz ciekawa i dobrze zrealizowana historyjka o miasteczku, w którym straszy. W sam raz na dwa, może trzy jesienne wieczory, podczas których zdecydujecie (często nieświadomie) o tym, który z jej bohaterów przeżyje, a który poniesie śmierć. Jeśli lubicie się bać, nie powinniście być zawiedzeni.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy