Dying Light - horror w Harran
Dying Light to tak naprawdę "Dead Island 2", tylko pod nowym tytułem. Wrocławski Techland ponownie uraczył nas grą akcji z zombie w rolach głównych.
Pierwsze Dead Island bardzo nam się spodobało, dlatego zmartwiliśmy się, gdy podano do wiadomości, że za jego kontynuację nie będzie już odpowiadał wrocławski Techland, ale niemieckie studio Yager Entertainment. Jednak tytuł to tylko tytuł. Swoje dzieło można kontynuować pod zupełnie inną nazwą, co też Techland uczynił, już przy współpracy z globalnym gigantem - Warner Bros.
W ten oto sposób powstało Dying Light, którego uważamy za prawowitego następcę Dead Island. Czy tematyka zombie jeszcze się nie przejadła i czy nowa gra polskiego dewelopera bawi tak samo jak pierwsza? Ba, robi to jeszcze lepiej!
"Wakacje" w mieście
Nowy tytuł to niejedyna zmiana, jaka nastąpiła po porzuceniu marki Dead Island i przejściu do prac nad Dying Light. Zmieniło się też otoczenie. Tym razem z zombie nie spotykamy się na tropikalnej wyspie, ale w tureckim mieście Harran, opanowanym przez wirus zamieniający jego mieszkańców w żywe trupy. Głównym bohaterem gry jest niejaki Kyle Crane - agent, który zostaje wysłany na miejsce w celu odnalezienia istotnych dokumentów, mogących zawierać podpowiedzi dotyczące tego, jak położyć kres epidemii. Jednak jego misja od samego początku nie idzie tak, jak powinna.
Wkrótce po wylądowaniu na miejscu zostaje otoczony przez miejscowych zbirów, a chwilę później ugryziony przez jednego z zombiaków i zarażony wirusem. Na szczęście pojawiają się "ci dobrzy", którzy zabierają go do swojej kryjówki, pomagają wstrzymać rozwój choroby i zaczynają wykorzystywać do wykonywania coraz trudniejszych i groźniejszych zadań.
Kyle pamięta o swojej misji (odzyskanie dokumentów), ale najpierw musi wkupić się w łaski "ruchu oporu", a także stawić czoła zarówno zombie, jak i członkom gangu dowodzonego przez niejakiego Raisa. I powstrzymywać rozwój wirusa, zażywając lek zwany antyzyną. Bo pozbyć się go nie da. Przynajmniej na tym etapie.
Scenariusz Dying Light nie jest może najbardziej oryginalnym, z jakim mieliśmy do czynienia, ale rozwija się całkiem sprawnie, w żywym tempie i z paroma mocniejszymi fragmentami. Choć przez większość czasu wiedzieliśmy, co wydarzy się za chwilę, to jednak w ogóle się nie nudziliśmy.
Znakomite wrażenie robi świat gry, który sprawia wrażenie o wiele dojrzalszego i bliższego rzeczywistości niż ten z Dead Island. Harran nie jest cukierkowe i jego widok potrafi wprawić w przygnębienie. Postacie także są realniejsze od tych z Dead Island, choć to w dużej mierze zasługa wykorzystanej w grze technologii (o której kilka akapitów niżej).
Pozdrowienia z piaskownicy
Struktura kampanii zawartej w Dying Light przypomina tę z Dead Island. Zabawa toczy się w otwartym świecie, po którym możemy poruszać się całkiem swobodnie. Fabułę popychamy naprzód wykonując kolejne questy przydzielane nam przez NPC-ów. Poza zadaniami obowiązkowymi w grze znalazło się także multum opcjonalnych (bardziej i mniej ciekawych), a także trochę wydarzeń losowych, dla których warto zaangażować się w eksplorację planszy.
Wykonując misje, zdobywamy pieniądze czy coraz lepsze przedmioty (przede wszystkim broń, która - podobnie jak w Dead Island - psuje się), części służące nam do craftingu (z czasem zdobywamy plany służące do konstruowania różnych rzeczy, a do tego możemy modyfikować naszą broń), a także punkty doświadczenia, dzięki którym możemy rozwijać naszą postać (tak jak w Dead Island, mamy tu do czynienia z trzema drzewkami umiejętności - jedno związane z walką, drugie ze zwinnością, a trzecie z przetrwaniem).
PK 24h
Chyba największą nowością, wprowadzoną do rozgrywki przez Techland, jest umiejętność parkouru. Wspomniany "ruch oporu" składa się z tzw. biegaczy, którzy opanowali do perfekcji szybkie bieganie, dalekie skoki czy wspinaczkę po budynkach. Okazuje się, że główny bohater także nieźle sobie z tym radzi (a z czasem coraz lepiej), dzięki czemu możemy sprawnie przemierzać planszę nie tylko horyzontalnie, ale również wertykalnie. Pod tym względem gra przypomina Mirror's Edge (a także Assassin's Creed, choć tutaj akcję obserwujemy z perspektywy pierwszoosobowej). Jeśli lubicie elementy platformowe, powinniście być zachwyceni.
Kolejna, także duża zmiana dotyczy cyklu dnia i nocy. Wprawdzie Harran nigdy nie jest bezpieczne (poza wyznaczonymi strefami), ale dopiero po zachodzie słońca na jego ulice wychodzą najgroźniejsze bestie. I dopiero wtedy musimy całkowicie zmienić nasz styl gry.
O ile za dnia możemy sobie jeszcze pozwolić na otwarte starcia (są znacznie trudniejsze niż w Dead Island, gdyż hałasy skutecznie zwabiają kolejne zombie, otaczające nas w mgnieniu oka niczym wianuszek), o tyle w nocy jesteśmy skazani na skradanie się i unikanie kontaktu z żywymi trupami. Gdy tylko nas zobaczą, pozostaje nam tylko nerwowa ucieczka. Noc można przespać w bezpiecznej strefie, ale tylko o tej porze umiejętności naszego bohatera związane ze zwinnością i przetrwaniem są podwajane, więc działania nocne mogą być opłacalne.
Solo i w towarzystwie
Kampania w Dying Light jest bardzo dobrze skonstruowana - dynamiczna, interesująca, pełna adrenaliny. Wprowadzone przez Techland nowości (parkour oraz podział na dzień i noc) są według nas strzałami w dziesiątkę. Ukończenie wszystkich misji fabularnych powinno wam zająć około dziesięciu godzin, ale w grze znalazło się także mnóstwo aktywności pobocznych, które mogą wydłużyć ten czas co najmniej dwukrotnie.
Jeśli wolicie bawić się w towarzystwie, na pewno powinniście skorzystać z opcji kooperacji, dzięki której w dowolnym momencie może się do ciebie przyłączyć nawet trzech graczy. I wówczas zaczynacie wszyscy otrzymywać specjalne wyzwania, takie jak na przykład zabicie określonej liczby zombie. W Dying Light znalazł się jeszcze dodatkowy tryb Be the Zombie, w którym wcielamy się, dla odmiany, w mutanta, który przemierza miasto w poszukiwaniu ludzi do zabicia. Przyjemna odmiana.
Wizualne szaleństwo
Od czasu Dead Island Techland dokonał prawdziwego skoku technologicznego. Dying Light od swojego pierwowzoru wygląda o niebo lepiej. Widok na znajdujące się w (płonących) zgliszczach Harran robi niesamowite wrażenie, postacie wyglądają prawie jak żywe (no, może trochę przesadzamy, ale modele i animacje stoją na bardzo wysokim poziomie), a elementy takie, jak tumany kurzu, fruwające papierzyska, falujące gałęzie drzew, sprawiają, że całokształt jest iście next-genowy.
Dying Light ponadto doskonale brzmi. Choć nie jesteśmy zwolennikami dubbingu w horrorach (nie za bardzo potrafimy wczuć się w klimat, gdy słyszymy polskie głosy), to doceniamy pracę wykonaną przez osoby odpowiedzialne za tę część oprawy. Nie sposób nie docenić także autorów ścieżki dźwiękowej. Ta stanowi wyśmienity podkład pod survival horrorową, apokaliptyczną atmosferę. Szczególnie przypadł nam do gustu kawałek, który można usłyszeć w menu głównym.
Podsumowanie
Dying Light to nic innego, jak piękniejsze, dojrzalsze i bogatsze Dead Island. Jeśli kręcą was survival horrory (w szczególności te w klimatach zombie, ale niekoniecznie), to po prostu musicie mieć tę grę. Techland wykonał kawał dobrej roboty, która - jak można już zaobserwować - jest doceniana nie tylko w Polsce, ale i na Zachodzie. Na ten moment średnia ocen w zagranicznych mediach oscyluje wokół ósemki. I my decydujemy się na taką notę, podkreślając, że jest to ósemka naprawdę solidna. Okrąglutka i tłuściutka niczym zombie-grubas.