The Thing: Remastered – recenzja. Kosmiczny horror w nowym wydaniu
The Thing: Remastered przypomina, dlaczego kochamy kosmiczne horrory i dlaczego czasem boimy się klasyki. To klimatyczny powrót na mroczną Antarktykę, ale niestety nie wszystkie mechaniki przetrwały próbę czasu.
"Komu możesz zaufać?" - to pytanie odbija się echem w lodowej pustce Antarktyki. The Thing: Remastered wciąga nas w świat grozy, zdrady i mroźnej izolacji. W grze, będącej bezpośrednią kontynuacją kultowego filmu Johna Carpentera, wcielamy się w kapitana Blake’a - dowódcę zespołu ratunkowego, który trafia na opustoszałą stację badawczą. Już pierwsze kroki w zrujnowanej placówce przypominają, że Nightdive Studios wie, jak odświeżyć klasykę, zachowując jej mroczny urok.
Dynamiczne oświetlenie, nowe tekstury i poprawione modele postaci nadają grze świeżości. Co prawda, wciąż czuć, że jej korzenie tkwią głęboko w erze PlayStation 2. To nie pełny remake, a raczej solidny lifting - wystarczający, by nostalgicy wrócili do gry z uśmiechem, ale nie na tyle, by przyciągnąć nowych graczy szukających nowoczesnych doświadczeń.
Pierwsze godziny to mistrzowskie budowanie atmosfery. Wchodzimy do ruin Outpost 31.. Słyszymy zawodzenie wiatru, odgłosy trzaskającego lodu i subtelne nuty ścieżki dźwiękowej Ennia Morricone. Towarzysze z naszego zespołu są na skraju paniki - i nic dziwnego. Każdy krok może przynieść odkrycie kolejnego potwornego sekretu. Mechanika zaufania i strachu, inspirowana grozą filmu Carpentera, początkowo zachwyca. Decyzje, komu wręczyć broń lub leki, potrafią wywołać dreszcz niepokoju - nigdy nie wiesz, czy nie wspierasz ukrytego wroga.
Ale to, co zaczyna się jak thriller psychologiczny, szybko odsłania swoje słabości. Skrypty narzucające konkretne momenty przemiany członków drużyny sprawiają, że napięcie szybko opada. Zamiast dynamicznych zwrotów akcji otrzymujemy przewidywalny rozwój wydarzeń, który odbiera mechanice nieprzewidywalności jej siłę.
Z każdym kolejnym poziomem The Thing: Remastered coraz bardziej odchodzi od horroru i zamienia się w przeciętną strzelankę. Walka z potworami - od drobnych "skoczków" po humanoidalne monstra - sprowadza się do prostego systemu: strzel, potem podpal. Usprawnienia, takie jak brak obrażeń od własnego miotacza ognia, czynią walkę bardziej przystępną, ale też mniej emocjonującą. Po kilku godzinach monotonność starć zaczyna nużyć, a gra zatraca swój unikalny klimat paranoi.
Największy potencjał gry tkwił w mechanice zaufania. Możliwość budowania relacji z towarzyszami i obserwowania, jak ich strach zmienia dynamikę zespołu, była pionierska w 2002 roku. Pomimo odświeżenia system nie do końca wytrzymał próbę czasu. Skrypty determinujące losy NPC-ów sprawiają, że szybko tracimy emocjonalny związek z drużyną. To bardziej narzędzie fabularne niż dynamiczna mechanika, przez co trudniej zaangażować się w losy postaci.
Nightdive Studios wykonało świetną pracę w kwestii wizualnej. Nowe modele postaci, dynamiczne oświetlenie i poprawione tekstury sprawiają, że gra wygląda znacznie lepiej niż oryginał. Usprawniono też sterowanie i dodano więcej punktów zapisu, więc poziom frustracji nie dochodzi do poziomów znanych z oryginału.
Ale to wciąż remaster, który nie ucieka od ograniczeń oryginału. Brakuje tu większej kreatywności, która mogłaby tchnąć nowe życie w sztywne, liniowe poziomy i uproszczoną mechanikę walki. Zamiast tego mamy do czynienia z poprawioną wersją gry, której fundamenty - dobre jak na swoje czasy - dziś wydają się przestarzałe.
The Thing: Remastered to podróż w przeszłość - pełna napięcia i grozy, ale też ograniczona przez swoje korzenie. Początkowe godziny to prawdziwa uczta dla fanów horroru, którzy docenią klimat i nawiązania do filmu Carpentera. Niestety, gra szybko traci impet, zamieniając grozę w monotonny shooter, który nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału. To tytuł dla tych, którzy chcą poczuć nostalgię i przypomnieć sobie, jak odważne były gry sprzed dwóch dekad. Ale dla nowych graczy może to być podróż nieco zbyt archaiczna.