Starlink: Battle for Atlas - recenzja

Starlink: Battle for Atlas /materiały prasowe

​Biblioteka konsol nowej generacji, w tym Nintendo Switch powiększyła się o kolejny, wyczekiwany tytuł - mowa o Starlink: Battle for Atlas. To bez wątpienia nowość warta uwagi zarówno dla młodszych użytkowników, jak i starszych fanów sci-fi.

Ubisoft mocno promuje swoje nowe dziecko jako "toys-to-life", sprzedając różne edycje gry razem z figurkami pilotów oraz statków. Część radości czerpanej z Battle for Atlas mamy bowiem czerpać ze zmieniania broni na plastikowych statkach, kupowania kolejnych dodatków i wzbogacania naszej kolekcji, którą później możemy kontrolować wewnątrz gry. Duża możliwość personalizacji dołączanych do gry statków kosmicznych stanowi największą wartość nowej produkcji Ubisoftu. W każdym z nich można na różne sposoby zmieniać pilotów i uzbrojenie, co od razu na przełożenie na wirtualny świat na ekranie telewizora. Dzięki temu zabiegowi każda zmiana poszczególnego modułu w statku sprawia, że rozrywka staje się jeszcze bardziej unikalna.

Reklama

Tytuł "Starlink: Battle for Atlas" zdradza tak naprawdę większość prostej fabuły, jaką sprzedają nam twórcy. Stajemy na czele zespołu pilotów, który staje przed zadaniem uratowania świata. Atlasowi zagraża bowiem Grax, potężna postać kontrolująca armię robotów o nazwie Legion. Grax chce przejąć kontrole nad całym uniwersum i zagarnąć Atlas tylko dla siebie. Krótka fabuła przedstawia nam większość dostępnych w grze planet, rzuca kolejne wyzwania i wreszcie pozwala stawić czoło najsilniejszemu przeciwnikowi, w walce o bezpieczeństwo naszego domu.

Starlink jest jednak grą z otwartym światem i należy do tego specyficznego gatunku, gdzie historia nie ma większego znaczenia i wygląda bardziej na pretekst do zaintrygowania nas stworzonym przez twórców światem. Atlas podzielony został na siedem planet. Każda z nich ze swoją unikalną fauną i florą, minerałami do zbierania, zwierzętami do skanowania i analizowania oraz zadaniami do wykonania. Fabuła w niektórych przypadkach nie przedstawia nawet połowy tego co do zaoferowania ma dana planeta. Zanim zorientujemy się, co oznaczają wszystkie ikonki na mapie, misja wysyła nas w kolejne miejsce. Zapoznanie się z krótką, trwającą mniej niż 10 godzin historią, ma jedynie wzbudzić naszą chęć eksploracji i zachęcić do dalszego odkrywania Atlasu na własną rękę.

Ze względu na duże możliwości personalizacji naszego statku, płynną zmianę broni czy ulepszanie kolejnych części, ciekawie zapowiadał się również system walki, który w pełnej wersji gry na szczęście nie zawodzi. Chociaż postać ma być w grze naszym awatarem, jesteśmy przywiązani do kontrolowanego statku i nie możemy wychodzić z niego, żeby pospacerować sobie po planecie. Będzie on razem z nami w każdym, nawet najciaśniejszym zakątku mapy.

Walka jest płynna, dobrze przemyślana i pozwala bardzo szybko podłapać najważniesjze jej elementy. Kluczowym aspektem mającym zwiekszyć naszą skuteczność w walce są wybierane bronie. Każda z nich ma swoje statystki, plusy i minusy, zasięg, zadawane obrażenia, czy prędkość przegrzewania. Z racji że możemy przymocować do statku dwie różne bronie, interakcja pomiędzy nimi jest równie kluczowa co statystyki i modyfikacje, jakich użyjemy. Najprostszy przykład? Ogień i lód. Ognista broń zadaje spore obrażenia, lodowej broni nie można również nic zarzucić, ale kiedy najpierw zamrozimy przeciwnika, a potem potraktujemy go kulą ognia, rywal przeżywa termiczny szok i traci porządną liczbę punktów zdrowia.

To jednak na eksploracji opiera się większość rozgrywki w Starlinku. Stanowi to również najmocniejszy punkt całej gry. Planety wyglądają świetnie, różnią się od siebie na tyle, żeby szybko zacząć rozpoznawać każdą z nich i zapamiętywać rzeczy, jakie się na nich znajdują, a niespodzianki jakie na nas czekają tylko zachęcają do dalszego latania.

Nie ulega jednak wątpliwości, że Starlink miewa również problemy, które dolegają wielu współczesnym otwartym światom. Przede wszystkim, powtarzalność wykonywanych czynności. Po planetach porozrzucane są różnego rodzaju aktywności, które gwarantują nam materiały do ulepszania statków, doświadczenie pozwalające na wykupowanie kolejnych umiejętności pilota i modyfikacje pozwalające na wzmocnienie posiadanych broni.

Chęć bycia silniejszym, wbijania kolejnych poziomów oraz zadawania jeszcze większych obrażeń jest wyjątkowo kusząca, szczególnie kiedy na kolejnych planetach czekają silniejsi rywale, ale powtarzalność może dokuczać po kilku odwiedzonych lokacjach. Zadania się powtarzają, przeciwnicy wyglądają podobnie, a kiedy misja jest ta sama, zazwyczaj miejsce jej akcji również widzieliśmy wcześniej, na innych planetach.

Głównie ze względu na ten aspekt gry, Starlink: Battle for Atlas sprawia wrażenie dużo bardziej grywalnego na Switchu, niż na PS4 czy Xboxie One. Tryb przenośny pozwala na zabranie swojego pilota gdzie tylko mamy ochotę i odkładanie go w momencie, gdy zaczniemy czuć tę powtarzalność. Bez wątpienia nie jest to otwarty świat na miarę Assassin’s Creeda czy Far Cry’a, gdzie znudzenie jednym rodzajem aktywności możemy pokonać, zajmując się jakimiś polowaniami czy ulepszaniem broni. Tutaj rzeczy do zrobienia jest znacznie mniej, a kiedy zaczynamy ziewać, warto odpocząć chwilę od naszego statku.

Okazjonalne problemy z powtarzalnością nie zmieniają jednak faktu, że doczekaliśmy się na Switchu otwartego świata z prawdziwego zdarzenia. Możecie złapać za swoją przenośną konsolę, wejść na jedną z siedmiu planet i cieszyć się znajdźkami, ulepszeniami oraz frajdą, jaką dają nam niejednej tytuły na konsolach nowej generacji. Walka sprawia sporo przyjemności, a stworzony świat skrywa sporo niespodzianek. Za plastikowymi zabawkami i figurkami kryje się kawał ciekawego uniwersum.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama