"Śródziemnie: Cień Wojny" był materiałem na świetną grę. Niestety, jej autorzy poszli na łatwiznę, a wydawca okazał się zbyt chciwy.
W dzisiejszych czasach coraz więcej jest gier opartych na dwóch-trzech (często prostych) mechanizmach i powtarzaniu na okrągło tych samych czynności. Na przykład: pójdź we wskazane miejsce, oczyść teren, zbierz loot... a później znów to samo, i znów, i znów. "Śródziemie: Cień Mordoru" należało do tej grupy, ale pomimo tego zdobyło serca wielu graczy. Stało się to m.in. dzięki znakomitemu systemowi Nemezis i emocjonującemu mechanizmowi walki, ale na pewno także dzięki tęsknocie za uniwersum J.R.R. Tolkiena (już dawno nie mieliśmy okazji go odwiedzić z padem w dłoniach). "Śródziemie: Cień Wojny" stara się ponownie z tego skorzystać, dokładając do tego parę rzeczy, ale w gruncie rzeczy oferując to samo, co poprzedniczka... wzbogacone o mikrotransakcje.
"Śródziemie: Cień Wojny" kontynuuje wątek fabularny z poprzedniej części. Jeśli w nią nie graliście, możecie mieć problem ze zrozumieniem, o co tutaj chodzi. Pytanie, czy dużo stracicie? W naszej opinii - nie tak wiele, jak można by podejrzewać. Scenariusz opracowany przez studio Monolith bywa interesujący, ale zarazem dość naciągany (kręci się wokół chęci wykucia jeszcze jednego pierścienia), nie do końca wierny kanonowi (co zrazi zagorzałych fanów "Władcy Pierścieni") oraz rozwleczony. Choć trzeba przyznać, że miejscami nie pozwala oderwać się od ekranu.
Podobny magnetyzm cechuje wykorzystany w "Śródziemiu: Cieniu Wojny" system walki. Opiera się on na tych samych mechanizmach, co w poprzedniczce, choć ulepszonych. Starcia w nowej grze Monolithu są jeszcze szybsze i dają jeszcze więcej przyjemności (choć czasem potrafi dokuczyć sterowanie, nad którym twórcy powinni spędzić nieco więcej czasu). Odrąbywanie głów i innych kończyn wszelkich bywalców Mordoru - czy to samotne, czy przy wsparciu posiłków, które możemy wzywać - potrafi wciągnąć na całe godziny.
Wspomniany już wcześniej system Nemezis - odpowiedzialny za rozwój hierarchii orków, a także to, jak my wpływamy na ich losy - został rozwinięty. Od teraz wroga, którego zdominujemy, możemy wysłać, by zabił innego, czy mianować naszym przybocznym. A gdy zdobędziemy jedną z twierdz (szturmy na nie to nowość w "Śródziemiu: Cieniu Wojny"), będzie mógł zostać naczelnikiem danego regionu. Pozyskanych wojów możemy także trenować na specjalnej arenie. Jednak naszych podkomendnych musimy pilnować - jeśli nie będziemy tego robić, prędzej czy później się zbuntują.
Niestety, prędzej czy później "Śródziemie: Cień Wojny" zaczyna nużyć. To gra, która - podobnie jak poprzedniczka - polega na ciągłym robieniu tego samego. Podejrzewamy, że schematyczność zacznie z czasem dokuczać nawet największym miłośnikom uniwersum oraz tej serii. Przejście całej historii zajmuje kilkadziesiąt godzin. Autorzy zrobili zdecydowanie zbyt mało, aby zmotywować nas do jej ukończenia.
Niesmak wzbudza także wprowadzenie do gry mikrotransakcji. "Śródziemie: Cień Wojny" to produkt pełnopłatny (za wersję na konsole trzeba zapłacić 220 złotych), ale to nie powstrzymało twórców przed sięgnięciem po karty kredytowe graczy. Co prawda da się w niego grać, nie płacąc ani grosza podczas zabawy, ale samo podejście producenta/wydawcy zasługuje na krytykę.
Wydaje się także, iż Monolith poszło trochę na łatwiznę. Mamy na myśli nie tylko to, że w rozgrywce brakuje dużych zmian (tak naprawdę jedynie rozwinięto mechaniki znane z poprzedniej części) oraz że została ona niepotrzebnie rozwleczona, ale także... oprawę graficzną. Nie jest ona wyraźnie lepsza od tej ze "Śródziemia: Cienia Mordoru". Animacje są płynne, ale otoczeniu brakuje różnorodności i szczegółów, a teksturom dokładności. Nie przekonuje nas także szarobura kolorystyka. Wiemy, że Mordor, że uruki, że orki... ale mimo wszystko prosiłoby się o więcej ożywienia. Poniekąd wynagradza nam to znakomite udźwiękowienie.
"Śródziemie: Cień Wojny" to gra stworzona dla zagorzałych miłośników pierwszej części oraz uniwersum Tolkiena. Nas osobiście zawiodła - i to z kilku powodów. Jak na tak szumne zapowiedzi oraz tak wysokobudżetową kampanię reklamową, otrzymaliśmy produkt wyraźnie gorszy niż można było oczekiwać.