Sonic Origins (recenzja) - atak kultowych klasyków SEGI

​Sonic Origins miało być słodkim powrotem do początków gier wideo. Okazało się gorzką, ciężkostrawną pigułką.

Sonic Origins to kompilacja składająca się z czterech klasycznych odsłon serii o niebieskim jeżu: Sonic The Hedgehog, Sonic The Hedgehog 2, Sonic 3 & Knuckles oraz Sonic CD. Oczywiście wszystkie z nich zremasterowano i podano... no właśnie, chciałbym napisać, że w strawnej formie, ale z przykrością muszę stwierdzić, że SEGA wypuściła do sklepów bubel. Nie jest może aż tak źle, jak niektórzy twierdzą, ale Sonic Origins z pewnością powinien trafić do nas w lepszej formie.

SEGA wprowadziła w Sonic Origins kilka nowości. Na starcie wita nas menu, z którego wybieramy, w który tytuł chcemy zagrać. Decydujemy też, czy chcemy bawić się w trybie Anniversary, czy Classic. W pierwszym otrzymujemy nieograniczoną liczbę żyć i nieskończoną ilość czasu na przejście każdej z plansz. W drugim panują te same zasady, co w oryginałach - nasze życia są limitowane, podobnie jak czas na ukończenie każdego etapu, wynoszący dziesięć minut. Wybór trybu ma też wpływ na proporcje ekranu. SEGA przygotowała dwie - klasyczne 4:3 (z kolorowymi wypełnieniami zamiast standardowych, czarnych pasów po bokach) oraz kinowe 16:9.

Reklama

Kompilacja oferuje też następujące opcje zabawy: Boss Rush, w której toczymy starcia z bossami z poszczególnych odsłon serii; Mirror Mode, którą odblokowujemy po ukończeniu danej gry i w której przechodzimy znane już plansze, tylko że... odwrócone; oraz Missions, w którym pojawiają się dodatkowe wyzwania, takie jak na przykład zebranie określonej liczby pierścieni. Ponadto w trybie Anniversary zamiast żyć zbieramy monety, które następnie wydajemy w muzeum, by odblokować muzykę czy filmy.

Gameplay w Sonic Origins nie uległ zmianom. Kompilacja zawiera te same gry, które pamiętamy (lub nie, jeśli urodziliśmy się stosunkowo niedawno) z dawnych lat. O dziwo, wciąż dające mnóstwo frajdy i satysfakcji. Okazuje się, że platformówki z lat dziewięćdziesiątych potrafią dzisiaj nie tylko wprawiać w drgania strunę sentymentu, ale także bawić nie gorzej niż kiedyś. Jako Sonic, Tails lub Knuckles przemierzamy świetnie skonstruowane plansze, biegnąc, skacząc, latając i omijając pułapki. Poziom trudności jest, jak na dzisiejsze przyzwyczajenia, dość wysoki, szczególnie jeśli bawimy się w trybie Classic. Ale przecież właśnie w tym tkwił urok starych platformówek, czy nie?!

O co więc cała nieprzyjemna wrzawa, która rozgorzała wokół Sonic Origins? Gracze nieustannie ganią SEG-ę w komentarzach na Steamie czy Metacriticu. Niestety, mają ku temu powody. Nikt nie ma pretensji o brak wyraźnych zmian. Wszyscy skarżą się na wykonanie. W szczególności na optymalizację. Gry - pomimo że to oryginały z lat dziewięćdziesiątych - działają powoli i lagują nawet na dosyć przyzwoitych laptopach. Z jakiegoś powodu potrafią wykorzystać nawet 90 proc. mocy procesora oraz 50 proc. mocy karty graficznej, i to na statycznym ekranie!

Autorzy nie uniknęli błędów i gliczy. Grafika jest rozmazana (to efekt zastosowania prostego, dwuliniowego filtru), a glicze występują nawet w ścieżce dźwiękowej. Na szczęście w wersji na PC (którą testowaliśmy) część problemów rozwiązują mody. Jednak osoby, które zdecydowały się na edycję konsolową, będą miały większy problem. Przynajmniej do czasu, kiedy SEGA nie wyda stosownej aktualizacji. Niestety, na tę chwilę Japończycy milczą w tej sprawie.

Sonic Origins to kompilacja, która powinna zachwycić miłośników oryginalnych przygód Sonica oraz - generalnie - klasycznych platformówek. Jednak SEGA zrobiła naprawdę dużo, by utrudnić nam czerpanie przyjemności z gry. Wykonanie i optymalizacja wołają o pomstę. A gracze naprawdę nie oczekiwali dużo...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sonic Origins | SEGA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama