Slender: The Arrival
Jeśli szukasz survival horroru z prawdziwego zdarzenia, zapomnij o Silent Hill czy Resident Evil. Mamy dla ciebie coś znacznie, znacznie straszniejszego...
Każdy miłośnik wirtualnych horrorów powinien chociaż słyszeć o Slender: The Eight Pages. Ta bezpłatna, niezależna produkcja miniaturowego studia Parsec Productions okazała się strzałem w dziesiątkę. Gra nie mogła liczyć na nowoczesny silnik czy doświadczonych scenarzystów, ale okazała się straszniejsza od ostatnich odsłon kultowych serii, takich jak Silent Hill czy Resident Evil. Okazało się, że Slender: The Eight Pages była tylko drobną przystawką. Teraz przyszła pora na krwiste danie główne w postaci Slender: The Arrival. Już nie darmowe, ale większe, ładniejsze i równie straszne, co pierwowzór.
Slender: The Arrival czerpie garściami ze swojej poprzedniczki. Wciąż mamy tu do czynienia z pierwszoosbowym survival horrorem, w którym musimy rozwiązać zagadkę, zbierając różne przedmioty łącząc je ze sobą i uciekając nieustannie przed "tytułowym" Slendermanem. Jesteśmy przy tym pozbawieni jakiejkolwiek broni, co tylko wzmacnia doznania. Wszystko zaczyna się w miarę spokojnie, od wizyty głównej bohaterki w domu jej przyjaciółki, w którym zastaje tylko jeden wielki bałagan. I rysunki na ścianach, które jednoznacznie sugerują, że stało się coś złego. Jest niepokojąco, ale jeszcze nie strasznie. Strasznie robi się dopiero później.
Autorzy bardzo umiejętnie budują napięcie i atmosferę ciągłego niebezpieczeństwa, która jest równie straszna, co samo niebezpieczeństwo, gdy w końcu się pojawi. Lokacje przemierzamy w widoku z kamery, typowym chociażby dla filmów "Blair Witch Project" czy "REC". Sprzęt raz na czas szwankuje, zakłócając obraz i wydając przy tym przeraźliwe trzaski. Naszą widoczność ogranicza nieustannie panująca dookoła ciemność, rozświetlana snopem światła z latarki, rzucanym jednak tylko na skrawek tego, co przed nami. Efekt? Znakomity.
Spotkania ze Slendermanem należą do przerażających. Ten statyczny, ubrany w garnitur i pozbawione twarzy mężczyzna (a może on nie ma w ogóle płci, kto wie?) pojawia się znienacka, raz tuż przed naszymi oczami, innym razem gdzieś za plecami. Nie toczymy z nim walki jako takiej. Przede wszystkim musimy przed nim uciekać, nie zastanawiając się nawet, w którą stronę. Unikać należy nawet patrzenia na niego, gdyż kończy się to śmiercią głównej bohaterki. Poza Slendermanem w Slender: The Arrival pojawiła się jeszcze druga straszna postać - zakapturzona kobieta, która działa zupełnie inaczej niż Slenderman i z którą musimy radzić sobie w zupełnie inny sposób.
Slender: The Arrival jest survival horrorem dość surowym - i w tym między innymi tkwi jego siła. W grze nie ma wprowadzenia, które wyjaśniłoby od razu, co, jak i dlaczego. Nie ma narratora, który prowadziłby fabułę i wyjaśniał, co tak naprawdę dookoła nas się dzieje. Nic w gruncie rzeczy nie jest powiedziane wprost. W historię zagłębiamy się, odnajdując kolejne przedmioty i obserwując otoczenie. Oczywiście możecie zapomnieć o podpowiedziach czy możliwości zapisu stanu gry w dowolnym momencie. Slender: The Arrival nie jest propozycją dla niedzielnego gracza, który liczy na zaliczenie wszystkich etapów jedną ręką.
Niestety, nie jest to także gra dla tych, którzy liczą na kilka wieczorów z ciarkami na plecach. Slender: The Arrival da się ukończyć w trakcie jednego długiego wieczoru albo w dwa krótsze, już po wliczeniu czasu spędzonego na powtarzaniu trudniejszych fragmentów (czasem ma się wrażenie, że twórcy nieco sztucznie wydłużają zabawę). Co prawda można ją przechodzić powtórnie i za każdym razem w nieco inny sposób, gdyż przedmioty do odnalezienia rozmieszczane są losowo, a i Slenderman straszy w sposób nieprzewidywalny, ale to już oczywiście nie to samo.
Na szczęście na Slender: The Arrival seria się na 99,9% nie skończy. Autorzy pracują już podobno nad trzecią częścią, a mają w planach kolejne. W sumie chcą wydać sześć (nie wiadomo, czy licząc Slender: The Eight Pages, czy nie), więc amatorzy wywołujących ciarki na plecach przygód będą jeszcze mieli okazję uzupełnić swój deficyt strachu. Oby tylko z czasem panowie z Parsec Productions nie zaczęli rozmieniać się na drobne i serwować nam taki spadek jakości, z jakim mamy w ostatnich latach do czynienia w absolutnie kultowym (mimo wszystko) cyklu Silent Hill.
Ale skupmy się na tym, co tu i teraz. A tu i teraz mamy co najmniej dobry - przede wszystkim klimatyczny i naprawdę straszny - survival horror, który powinien kupić absolutnie każdy miłośnik tego podgatunku. Tym bardziej, że jego cena jest przeciwnie proporcjonalna do jakości - wynosi zaledwie 35 złotych. No i oczywiście wypróbujcie Slender: The Eight Pages, jeśli jeszcze nie mieliście z nią do czynienia.