Shadow Warrior 3 - recenzja
Shadow Warrior to seria, od której nie oczekuję wiele. Nie dlatego, że nie wierzę w studio Flying Wild Hog, tylko dlatego, że to po prostu taka formuła gry.
Nie inaczej było w przypadku Shadow Warrior 3. Spodziewałem się, że po raz kolejny otrzymam FPS-a, przy którym nie będę musiał zbyt wiele myśleć, bo skupię się na wycinaniu w pień setek wrogów. I ostatecznie Polacy z Flying Wild Hog coś takiego nam zaoferowali, ale w niektórych aspektach chyba trochę przekombinowali. A wydawało się, że mieli przed sobą tak łatwe zadanie...
Shadow Warrior 3 stanowi kontynuację "dwójki". W grze ponownie wcielamy się w Lo Wanga, który - przypomnijmy - poprzednim razem doprowadził do katastrofy. Wypuścił smoka, który zniszczył niemal wszystko, co dało się zniszczyć na naszej kochanej planecie. Nie licząc demonów, którym będzie musiał ponownie stawić czoła.
Fabuła w Shadow Warrior 3 pełni dokładnie taką samą rolę, jak do tej pory. Stanowi tło i łączy ze sobą poszczególne misje w spójną całość. Nie oczekiwałem od scenarzystów niczego nadzwyczajnego. Jedynie jako takiej opowiastki i taniego, suchego, miejscami wręcz wywołującego politowanie humoru. I to otrzymałem. Wszystko wydaje się być na swoim miejscu. Zastanawiam się jedynie, dlaczego kilkugodzinną kampanię twórcy wypchali do tego stopnia przerywnikami filmowymi. W pierwszej połowie gry (mniej więcej) zabawę co chwilę przerywają cutscenki. Jest ich zdecydowanie zbyt wiele.
Shadow Warrior 3 to gra, w której gracz chce się zanurzyć po uszy w mięsistej, krwawej rozwałce przy użyciu katany, a nie oglądać co i rusz przerywniki filmowe. Podobnie nie rozumiem decyzji twórców o wypchaniu dużej części gry (obstawiam, że blisko połowy) sekwencjami platformowymi. Wiem, że parkour jest w modzie, ale Shadow Warrior 3 to nie Dying Light 2: Stay Human. Jeszcze gdyby gra konstrukcyjnie i technicznie była na to przygotowana. Ale nie jest. To korytarzowy slasher z niewidzialnymi ścianami, a nie survival w otwartym świecie. Do tego z niezbyt intuicyjną mechaniką skakania po ścianach czy wspinania się przy użyciu linki z hakiem. W Ghostrunnerze, na którym Flying Wild Hog ewidentnie się wzorowało, sekwencje platformowe wypaliły - tutaj nie do końca.
Na szczęście poza powyższymi elementami (bez których moim zdaniem Shadow Warrior 3 byłby lepszą grą) nic nie przeszkadzało mi w czerpaniu przyjemności z wywijania kataną i strzelania z tego, co tylko miałem w danej chwili pod ręką. Kolejne starcia stają się coraz lepsze, sprawiają coraz więcej frajdy, a połączenie broni palnej z kataną wypadło jeszcze bardziej dynamicznie niż do tej pory (chyba dlatego, że nie musimy już korzystać z koła broni - ciosy kataną ukryto pod osobnym przyciskiem). W walkach wykorzystujemy ponadto sprzęt po pokonanych wrogach (wystarczy wypełnić odpowiedni pasek i wyprowadzić atak kończący na danym delikwencie).
Shadow Warrior 3 zdaje egzamin, jeśli idzie o doznania wzrokowe. Autorzy popisali się świetnymi projektami przeciwników oraz lokacji. Czasem robiłem sobie króciutką przerwę, by porozglądać się po okolicy. Ta, choć kameralna, potrafi zrobić wrażenie designem. A podczas starć nawet nie ma okazji, by czemukolwiek przyjrzeć się bliżej, bo na ekranie dzieje się tyle, że trudno za tym nadążyć. Sieczka w stylu Lo Wanga nie byłaby też sobą, gdyby nie dopasowana do niej muzyka - dynamiczna, ostra, nastrajająca do walki, a jednocześnie pasująca do azjatyckiego klimatu tej produkcji.
Flying Wild Hog trochę przekombinowało. Mogło pozostać przy dotychczasowej formule, nie wypychając gry po brzegi cutscenkami i sekwencjami platformowymi - i według mnie to byłby strzał w dziesiątkę. W Shadow Warrior 3 - podobnie jak w poprzedniczkach - podobała mi się przede wszystkim walka. W mojej opinii twórcy niepotrzebnie ją rozwodnili. A i tak całą przygodę będziecie w stanie ukończyć w ciągu pięciu godzin. To za krótko!
Jeśli jednak nie przeszkadzają wam wymienione przeze mnie mankamenty (dodajmy, że poza czasem rozgrywki są to mankamenty w moim subiektywnym odczuciu - dla kogoś innego mogą to być wręcz zalety), powinniście być zachwyceni. Możecie nawet dodać do oceny końcowej jedno oczko. A ja jako ktoś, kto oczekiwał maksymalnego nasycenia widowiskową walką i dłuższej zabawy, pozostanę przy "siódemce".