Rustler - recenzja
Skoro musimy tyle czekać na szóstą część Grand Theft Auto, to musimy zająć się czymś w międzyczasie. Co powiecie na czekadełko w postaci "GTA w średniowieczu"? Oto Rustler!
Studio Jutsu Games postanowiło zażartować sobie z gry, która robi sobie żarty ze wszystkiego i ze wszystkich. Można powiedzieć, że sparodiowało Grand Theft Auto i stworzyło coś, co roboczo nazwano Grand Theft Horse. W Rustlera mogłem pograć już jakiś czas temu, w ramach wczesnego dostępu, i wówczas byłem, powiedzmy, umiarkowanie przychylnie nastawiony. Widziałem ciekawy pomysł, ale brakowało mi umiejętnej realizacji i dopieszczenia szczegółów. A do tego raziły błędy. Na szczęście końcowy produkt wypada znacznie lepiej. Choć nie idealnie.
Głównym bohaterem Rustlera jest Guy, młodzieniec wywodzący się z pewnej biednej wioski, który pewnego dnia staje przed życiową szansą. Chce wziąć udział w tak zwanym Wielkim Turnieju. Jednak żeby móc w nim wystartować, potrzebuje sporej kupki pieniędzy. Żeby ją zdobyć, będzie bił, kradł i wykonywał najróżniejsze, często niedorzeczne zadania dla okolicznych NPC-ów - księdza, grabarza czy dla... Feudalnego Biura Inkwizycji (w skrócie FBI). Scenariusz, krótko mówiąc, nie rzuca na kopyta. Nie ma w nim polotu, niespodziewanych zwrotów akcji ani momentów, które gracz zapamiętałby na dłużej. Jest, bo jest.
Rustler przypomina mi nie tylko Grand Theft Auto, ale także Postal (choć inspiracje GTA są bez wątpienia wiodące). Zarówno z powodu perspektywy (akcję oglądamy z lotu ptaka), jak i ze względu na poczucie humoru. Guy posiada umiejętność bekania i pierdzenia, a gra została wypchana po brzegi żartami i gagami, które potrafią i rozśmieszyć, i wzbudzić politowanie. Autorzy ewidentnie wzorowali się na twórczości Monty Pythona czy na dowcipie typowym dla filmów z Leslie Nielsenem. Straż konna podczas pościgów włącza niebiesko-czerwone światła, a za radio służą kroczący za Guyem bardowie.
Gra toczy się w otwartym świecie - może nie aż tak dużym, jak te z Grand Theft Auto, ale wystarczająco obszernym, aby się nie nudzić. Przynajmniej przez lwią część zabawy, bo na dalszych etapach zaczyna wkradać się znużenie. Na dostępnym terenie znalazło się miejsce dla dwóch miasteczek oraz kilku wsi. Oczywiście w tych pierwszych dzieje się najwięcej. Poza wykonywaniem zadań możemy wziąć udział w wyścigach konnych, walkach MMA, a nawet kupić posiadłość.
Jeśli jednak wydaje wam się, że Rustler to gra na wiele wieczorów, będziecie zawiedzeni. Przejście jej w całości to kwestia około dziesięciu godzin. Co więcej, tempo pod koniec gry, zamiast rosnąć, trzyma swój dotychczasowy poziom albo wręcz spada. Co więcej, zawodzą podstawowe mechaniki, takie jak jazda konno czy walka. Ta pierwsza jest mało intuicyjna i precyzyjna, z kolei druga polega w zasadzie tylko na blokowaniu i uderzaniu. Wiem, że czasem to wystarczy, by potyczki cieszyły, ale te w Rustlerze nie sprawiają zbytniej przyjemności. Jakby tego było mało, punkty kontrolne zostały rozmieszczone tak, że czasem w razie porażki musimy przechodzić ponownie dłuższe fragmenty, co zwyczajnie męczy.
Pod względem technicznym Rustler to średnia niższa liga. Grafika cieszy kolorami i ogólną estetyką z cel-shadingowymi postaciami na czele, ale tak generalnie jest po po prostu poprawna. Względem udźwiękowienia również żywię mieszane uczucia. Z jednej strony odgłosy otoczenia są przyjemne, podobnie jak muzyka bardów, ale z drugiej nie mogłem znieść bełkotu towarzyszącemu dialogom. Postacie brzmią jak pijana w sztok zgraja. Wiem, że zrobiono to celowo, ale efekt jest fatalny.
Grand Theft Ho... Rustler to miejscami naprawdę przyjemna gra z ciekawymi pomysłami i świeżym podejściem, ale w wielu aspektach wykonana niedostatecznie rzetelnie. Widać, że autorom czegoś zabrakło. Przede wszystkim pewnie doświadczenia, ale prawdopodobnie także budżetu. Jestem niemal pewien, że jeśli kiedyś zabiorą się za kontynuację, przygotują ją o wiele lepiej. Tym niemniej, jeśli lubicie GTA i średniowieczne klimaty, możecie spróbować. Nie ryzykujecie wiele, bo niespełna 90 złotych.