Project Zero: Maiden of Black Water - recenzja

​Japońskie horrory to dla mnie odrębny gatunek - czy mowa o filmach, czy o grach. Uwielbiam sposoby straszenia rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni.

Ucieszyłem się, że Project Zero: Maiden of Black Water (znany także jako Fatal Frame: Maiden of Black Water) po latach doczeka się wznowienia na pecety i konsole. Pierwowzór z 2014 roku trafił wyłącznie na Wii U, a w owym czasie nie miałem dostępu do platformy Nintendo. Po siedmiu latach nadrobiłem zaległości, choć przyznaję, że nie dotrwałem do końca. Nie dlatego, że gra mnie tak bardzo przestraszyła, a dlatego, że mnie... odstraszyła. Czym? Za chwilę się dowiecie.

Project Zero: Maiden of Black Water to już piąta część serii horrorów od Koei Tecmo, ale nie musicie znać poprzedniczek, bo "piątka" nie jest z nimi w żaden sposób powiązana fabularnie. Jej akcja przenosi nas w lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku, w fikcyjne góry Hikami (to lokacja inspirowana japońską Aokigaharą, czyli tzw. lasem samobójców). Przedstawia historie trójki bohaterów - licealistki szukającej zaginionej przyjaciółki, pisarza zbierającego materiały do nowej książki oraz mężczyzny pragnącego odnaleźć matkę. Tragedie, do których dochodzi w tej posępnej okolicy, mają związek z działaniem sił nadprzyrodzonych. Te z kolei pojawiły się po pewnym tajemniczym rytuale, do którego doszło lata wcześniej.

Reklama

W Project Zero: Maiden of Black Water liczyłem przede wszystkim na to, co stanowi o sile najpopularniejszych japońskich horrorów - na ciekawą historię, dobrze zbudowane postacie oraz mroczną, tajemniczą atmosferę. Niestety, każdy z tych elementów pozostawia coś do życzenia. Historia zaczyna się interesująco, ale z czasem okazuje się chaotyczna i pełna klisz. To, że postacie są aż trzy, sprawia, że trudno się z nimi zidentyfikować. Nie twierdzę, że nie da się tego zrobić, ale to trudna sztuka, która w tej grze ewidentnie się nie udała. A atmosfera, która początkowo wydaje się być jej silnym punktem, ulatuje, gdy dowiadujemy się, że przez większość czasu mierzymy się z nachalnymi duchami, robiącymi smętne miny, cykając im fotki.

O dziwo, główna mechanika rozgrywki w Project Zero: Maiden of Black Water (będąca kluczowym elementem we wszystkich odsłonach serii) to zarazem wada i zaleta. Camera Obscura - aparat fotograficzny, który pozwala widzieć i odprawiać z kwitkiem duchy - to narzędzie przyjemne w obsłudze i wprowadzające powiew świeżości. Czym lepsze zdjęcie napotkanej duszy zrobimy albo im lepiej trafimy z momentem jego wykonania, tym więcej obrażeń zadamy naszemu przeciwnikowi. W starciach wykorzystujemy różne klisze i soczewki o różnych możliwościach. Z czasem ulepszamy też nasz aparat, wykorzystując do tego zdobyte punkty.

Do listy zalet należy dopisać także różnorodność i projekty wrogów. Gdy przestaniemy zwracać uwagę na to, że duchy nie straszą, pomimo że powinny, a skupimy się na tym, jak umiejętnie są zaprojektowane, jak bardzo różnią się między sobą umiejętnościami i jak różnego wymagają od nas podejścia, dostrzeżemy kolejną siłę Project Zero: Maiden of Black Water.

Tak bardzo szkoda, że poza ciekawą mechaniką walki i zróżnicowanym "bestiariuszem" gra nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Eksploracja raczej nudzi - postać porusza się ospale, atmosfera z rzadka pozytywnie zaskakuje, a z wyznaczonej przez twórców ścieżki trudno zejść. Wartościowym urozmaiceniem mogły być łamigłówki, ale tych - nie licząc szukania kluczy do zamkniętych drzwi czy robienia zdjęć we właściwy sposób - jest tyle, co duch (kota) napłakał.

Project Zero: Maiden of Black Water to remaster stworzony po linii najmniejszego oporu. Po siedmiu latach od premiery można się było spodziewać remake'u, a otrzymaliśmy tak naprawdę port z podwyższoną rozdzielczością i poprawionymi gdzieniegdzie teksturami. Na szczęście od premiery nie zdążyło zestarzeć się udźwiękowienie. Muzyka wypada bardzo dobrze, podobnie jak voice acting, pod warunkiem że wybierzecie japońskie głosy (angielskie po prostu nie pasują).

Project Zero: Maiden of Black Water to gra, która dobrze wygląda głównie na papierze. Ani scenariusz, ani bohaterowie, ani atmosfera, ani rozgrywka - żaden z kluczowych elementów tego japońskiego horroru nie zachwyca. Walka może się podobać, ale to za mało, by zatrzymać mnie przed konsolą do samego końca.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy