Mortal Kombat 11 - recenzja

Mortal Kombat 11 /materiały prasowe

​Ekipie NetherRealm jeszcze w okolicach 2011 r. zapomniano powiedzieć, że zgodnie z tendencją rynkową każdy kolejny sequel Mortal Kombat powinien być gorszy od swojego poprzednika. Efekt? Jedenasta część cyklu jest nie tylko najbardziej krwawa, ale po prostu najlepsza.

Przez blisko 30 lat swojej historii marka Mortal Kombat zdążyła zaliczyć gorące przyjęcie, przeskok w trójwymiar, kilka przelotnych romansów z innymi gatunkami, crossover z postaciami ze świata DC Comics oraz powrót do korzeni. Do tego ostatniego doszło na początku tej dekady. Seria z powrotem zjechała na właściwe tory i bez zbędnych zakrętów kontynuowała podróż ku przyszłości zabierając po drodze to, co w bijatykach najlepsze. Ostatnią stacją jest ta oznaczona numerem 11. Postój będzie długi, ale bynajmniej nie będziecie narzekać!

Reklama

Tak samo, tylko lepiej

Najnowsza odsłona to bezpośrednia kontynuacja doskonałej "dziesiątki". Zgodnie z zasadą "nie dotykaj tego, co zepsute" nikt nie silił się na rewolucję. Mortal Kombat 11 to wciąż - czyli od wspomnianego resetu - bijatyka 2D, w której pierwsze skrzypce grają świetna mechanika rozrywki, plejada zwyrodniałych, ale nie pozbawionych charyzmy postaci oraz brutalność. Weterani poczują się jak w domu. Odremontowanym i pachnącym nowością, ale jednak dobrze znanym środowisku. Z kolei dla nowicjuszy będzie idealny punkt "wejścia" do tonącego w krwi i wnętrznościach wrogów świata.

Gdzie zatem najlepiej postawić pierwsze kroki? Wbrew temu, do czego przyzwyczaiły nas inne bijatyki, dobrze zacząć od trybu fabularnego. Historia zaczyna się dokładnie tam, gdzie pożegnaliśmy się z bohaterami Mortal Kombat X, ale już po kilku minutach następuje pierwszy z kilku twistów, dzięki czemu ci, którzy jakimś cudem wcześniej nie słynnego "Get over here!" Scorpiona będą w pełni zaangażowani w snutą przez scenarzystów opowieść. Nie marnowałbym słów na opis fabuły bijatyki, gdyby nie to, że jest ona naprawdę dobra!

Aż sam nie mogę uwierzyć, że spod moich stukających w klawiaturę palców wypłynęły takie słowa, ale to prawda! Zwłaszcza kiedy mowa o napisanych z pazurem dialogach, kilku chwytających za serce, ale nie wyrywających go z klatki piersiowej, scenach oraz świetnie wykorzystanym motywem podróży w czasie pozwalającym między innymi na spotkania protagonistów z... młodszymi wersjami samych siebie. Przyczepić można się tylko do tego, że niektóre niegrywalne przerywniki, choć dobrze wyreżyserowane i zagrane, są odrobinę zbyt długie. A w nowego Mortala już od pierwszej stoczonej walki chce się jak najwięcej grać.

Flawless victory? No prawie

Od pierwszego uruchomienia gry otrzymujemy dostęp do 25 postaci z przynajmniej dwoma wariantami strojów i ciosów. Do stałego grona, wśród którego nie mogło zabraknąć takich legend jak Sub-Zero, Johnny Cage, Sonya Blade, Jax, Raiden i Liu Kang dołączyło trzech nowych fighterów. I to właściwie jedyna większa wada całej gry. Geras, Kollector i Cetrion są wręcz do bólu poprawni, a przez to tak nijacy, że z własnej nigdy ich nie wybrałem. Żeby potwierdzić, że to nie tylko kwestia gustu - pomagający mi w testach znajomi również pozostali wierni starej gwardii, którą programiści postanowili odziać w nowe szaty i nauczyć kilku nowych sztuczek.

System walki w Mortal Kombat 11 jest odrobinę wolniejszy i bardziej techniczny od tego z poprzedniej odsłony, ale same starcia zostały przy tym tak samo płynne i dynamiczne. Oczywiście dalej możliwe jest naciskanie na padzie byle czego, co często skutkuje wyprowadzeniem widowiskowego kombosa, ale gra zdecydowanie bardziej premiuje nie tyle ostrożną, co bardziej przemyślaną grę. Zawodowcy zdecydowanie będą zerkać w dolne rogi ekranu, gdzie umieszczono dwa paski - ofensywny i defensywny. Umiejętnie korzystając z ich zasobów można wyprowadzić albo mocniejszy cios, albo przełamać grad uderzeń przeciwnika. Gracze niedzielni raczej nie zauważą większej różnicy.

Faktycznie widoczną zmianą są za to Fatal Blows, które w "jedenastce" zastąpiły X-Raye, czyli aktywowane dwoma triggerami maksymalnie brutalne kombinacje. Można je wykonać tylko wtedy, kiedy nasz pasek życia skurczy się do niecałych 30 proc. i w dodatku raz na całą walkę. Dzięki temu można zaliczyć "comeback" i przy sporych umiejętnościach nawet wygrać rundę, w której skazani byliśmy na porażkę. Nie myślcie jednak, że przeciwnik będzie grzecznie czekał i przyjmie odpowiednią pozycję do przyjęcia ciosu. Tym samym nowej mechaniki nie sposób nazwać ułatwieniem. To raczej "przydatne urozmaicenie", które może sporo namieszać, a przy okazji udowadnia, że kreatywność żądnych krwi twórców nie zna żadnych granic.

Każda walka sprawia ogromną frajdę, co jest też zasługą idealnego wręcz balansu postaci. Nie zauważyłem - i to nawet w pojedynkach sieciowych - aby których z zawodników był wybierany częściej od innych ze względu na faktyczną przewagę nad resztą "obsady". Uniknięto także sytuacji, w których gracz skory do wydania prawdziwej gotówki na wirtualne przedmioty miałby przewagę. W Mortal Kombat 11 funkcjonuje system mikrotransakcji, ale znajdujące się w sprzedaży przedmioty mają wyłącznie kosmetyczny charakter, a do tego można je zdobyć nie wydając ani grosza przeczesując Kryptę.

To osobny tryb stylizowany na trzecioosobową grę akcji, w którym otwieramy skrzynki zawierające nowe stroje, grafiki koncepcyjne, dodatkowe fatality oraz inne bonusy. Chcesz zapłacić? Prawie cała wyspa stanie przed tobą otworem, kiedy tylko przelew zostanie sfinalizowany. Dla innych pozostanie zdobywanie wirtualnej waluty poprzez satysfakcjonujące pokonywanie Wieży Czasu oraz Klasycznych Wieży, czyli serii pojedynków rządzących się określonymi zasadami. Krypta wciąga - i to bardzo - ale po pierwszym wypuszczonym przez NetherRealm patchu nie czułem już, że muszę sięgnąć do prawdziwego portfela, aby móc odblokować zawartość skrzyń pełnych skarbów.

Źródłem zarobku i satysfakcji są także zwyczajne pojedynki toczone z drugą osobą siedzącą obok na kanapie lub na drugim końcu świata przez sieć. Mortal w obu przypadkach sprawdza się doskonale. Śmiem twierdzić, że to bijatyka z najlepszym w historii kodem sieciowym. Na kilkadziesiąt stoczonych przeze mnie pojedynków lagi i spowolnienia wystąpiły tylko raz i to najprawdopodobniej z powodu problemów z szybkością internetu u przeciwnika, który i tak skończył poćwiartowany po moim zwycięskim fatality.

Pięć lat temu przy okazji premiery Mortal Kombat X myślałem, że seria nie może być w lepszej formie. Cieszę się, że byłem w błędzie. "Jedenastka" jest jeszcze lepsza, piękniejsza (a przez to najpiękniejsza w całym gatunku!) i bardziej grywalna od poprzedniczki. Kolejnej odsłonie będzie trudno ją pobić, ale NetherRealm już nie pierwszy udowodniło, że potrafi podnosić poprzeczkę nie tylko sobie. Konkurencjo - drżyj przed fatality!

Michał Ostasz

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy