Micro Machines World Series - recenzja

​Na pierwszy rzut oka Micro Machines World Series to doskonały sposób na zabawę. Niestety, przy bliższym kontakcie urok... pęka niczym przebita opona.

Micro Machines to seria arcade'owych ścigałek, która święciła triumfy w latach dziewięćdziesiątych. Jej pierwsza odsłona ukazała się w 1991 roku, a później - w ciągu półtorej dekady - doczekała się aż siedmiu kontynuacji. Niedawno do sprzedaży trafiła ósma, zatytułowana Micro Machines World Series. To edycja o tyle specyficzna, że przeznaczona przede wszystkim do wspólnej zabawy z innymi graczami - albo przy jednym komputerze/jednej konsoli, albo online. Frajdy upatrywaliśmy przede wszystkim w tym pierwszym trybie. Czy udało nam się przy Micro Machines: World Series zabawić jak za starych, dobrych lat?

Reklama

Produkcja studia Just Add Water (wersje na Xboksy One i PlayStation 4) oraz Codemasters (wydanie na pecety) w wariancie sieciowym pozwala nam brać udział w pojedynczych wyścigach, w mistrzostwach (rozpoczynamy na dziesiątym poziomie i z czasem pniemy się coraz wyżej) oraz w specjalnych eventach. W Micro Machines: World Series możemy się nie tylko ścigać, ale także toczyć regularne bitwy w trybach takich, jak capture the flag. Opcji zabawy przeznaczonych do rozgrywki lokalnej jest niestety znacznie mniej. Ot, możemy pościgać się w klasycznym trybie eliminacji albo wziąć udział w deathmatchu. Maksymalnie we cztery osoby. Nie za wiele, przyznacie.

A jak wygląda samo ściganie się? Wymaga ono - podobnie jak w poprzednich odsłonach Micro Machines - zarówno umiejętności, jak i szczęścia. Choć model jazdy jest przyjemny i potrafi sprawić sporo radości, to niestety mieliśmy wrażenie, że rozgrywka w Micro Machines World Series jest zbyt przypadkowa. W dużym stopniu o ostatecznym zwycięstwie decydują pierwsze chwile po starcie. Nie spotkaliśmy się z tym natomiast, rzecz jasna, w bitwach, które rządzą się już innymi zasadami. Wspomniana powyżej przypadkowość może zirytować szczególnie podczas rozgrywki online. Wiadomo, że w trybie hot seat atmosfera jest luźniejsza, ale gdy zaczynamy ścigać się (lub walczyć) na poważnie przez sieć, można się wkurzyć.

Plansze, po których się ścigamy, są bardzo ładne, bogate w detale i różnorodne (nie zabrakło klasycznej jazdy po stole kuchennym, ale poza tym ścigamy się po ogrodzie czy w pracowni), ale szkoda, że autorzy zaprojektowali ich tak niewiele. Ponarzekać można także na ich poziom komplikacji. Każda jazda odbywa się po okręgu albo po nieco wygiętym okręgu. Wiemy, że w Micro Machines zawsze tak się jeździło, ale czasy się zmieniły i Codemasters mogło się pokusić o coś więcej.

Podobny mankament do tego opisanego powyżej pojawia się przy okazji dostępnych pojazdów. Jest ich zaledwie dwanaście. Sytuację poprawia tylko fakt, że każdy z nich jest naprawdę inny - i nie chodzi tu tylko o wygląd, ale również o odczucia z jazdy. Po pierwsze - każdy pojazd został opisany kilkoma parametrami, takimi jak przyspieszenie czy sterowność. Po drugie - każdy wyposażono w odmienny sprzęt do wykorzystania podczas bitew.

Micro Machines World Series nie posiada może realistycznej ani supernowoczesnej grafiki, ale już podczas pierwszego wyścigu odezwała się w nas nutka nostalgii. Można by napisać w skrócie, że gra wygląda tak, jak swoje poprzedniczki... tylko ładniej. Naprawdę przyjemnie ogląda się tutaj zarówno pojazdy, lokacje i wszelkiego rodzaju efekty specjalne.

Spodziewaliśmy się po Micro Machines World Series czegoś więcej. Przede wszystkim przydałoby się w niej więcej zawartości oraz nieco bardziej dopracowany model jazdy (stawiający przede wszystkim na umiejętności), a także więcej opcji zabawy na jednej kanapie (nie pogardzilibyśmy także serią wyścigów dla pojedynczego gracza). Tym niemniej miłośnicy serii nie powinni żałować tych 100-120 złotych, które trzeba zapłacić grę (ostateczna cena zależna od platformy).

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Micro Machines World Series
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy