Według mnie symulatory chodzenia mogą sprawdzać się perfekcyjnie jako horrory. Pod warunkiem, że dobrze się je wykona.
Wales Interactive to studio, które znane jest z... właściwie trudno powiedzieć, z czego jest znane, bo żadna ze stworzonych przezeń gier nie zdołała się przebić do masowego odbiorcy. No, bo czy kojarzycie takie tytuły, jak The Bunker, Moonfall Ultimate, Soul Axiom czy Master Reboot? Chyba największą szansę na bycie rozpoznaną mają The Complex oraz Don't Knock Twice, ale i one nie zdobyły szczególnej popularności. Pomimo tego z zaciekawieniem podszedłem do najnowszej produkcji tego walijskiego zespołu, zatytułowanej Maid of Sker.
To tzw. symulator chodzenia w klimacie horroru, wzbogacony o liczne fragmenty skradankowe, w którym wcielamy się w niejakiego Thomasa Evansa. Najważniejsze, co musicie o nim wiedzieć, to to, że wyrusza w stronę posępnego hotelu, by odszukać żonę imieniem Elisabeth. Jej ojciec postanowił, że po śmierci matki to córka być główną atrakcją hotelu, przyciągającą gości w te opuszczone strony. Jednak coś poszło nie tak. Elisabeth odrzuciła tę możliwość, przez co ojciec zamknął ją do czasu, dopóki nie zmieni zdania. Kobieta zdołała jednak napisać list do męża. Od jego lektury rozpoczynamy przygodę. Przygodę, której pierwsze chwile spędzamy w lesie, w drodze do tytułowego zamku Sker.
Są różne symulatory chodzenia. Jedne dają nam pewną swobodę w poruszaniu się, a nawet wyborze kolejności wykonywania zadań (jak np. Zaginięcie Ethana Cartera), a inne prowadzą po ściśle wytyczonej ścieżce. Maid of Sker należy do tej drugiej grupy. Autorom udało się stworzyć jedynie subtelne złudzenie, że możemy chodzić, gdzie chcemy. Tak naprawdę cały czas przemierzamy ściśle wytyczony szlak, z którego możemy zejść najwyżej o kilka kroków w lewo lub w prawo.
Nieco więcej swobody mamy w samym hotelu, w którym musimy szukać np. kluczy z określonymi symbolami. Gra nie podpowiada nam w żaden sposób, gdzie powinniśmy się udać - interfejs został ograniczony do zera. Tyczy się to także postaci, które musimy omijać (to tzw. Cisi Ludzie), nie będąc zauważonym. Gdy któraś z nich zacznie coś podejrzewać, zostajemy o tym ostrzeżeni jedynie poprzez dźwięk, co czasem wystarczy, by się zorientować w sytuacji, a czasem trudno powiedzieć, czy mamy się czego obawiać, czy możemy iść dalej spokojnie. Nawet po dłuższej chwili nie potrafiłem określić, ile hałasu mogę narobić i jak blisko do przeciwnika mogę podejść. Tak więc element skradankowy uważam za kiepsko zrealizowany. Podobnie zresztą jak mechanika walki.
Gra ma też nie do końca dobrze rozmieszczone punkty zapisu. Chyba wolałbym już, aby twórcy dali nam możliwość zapisania stanu gry w dowolnym momencie. Tymczasem możemy to zrobić tylko w określonym miejscach - a dokładnie przy gramofonach, których na całej mapie jest raptem kilkanaście. A skoro o planszy mowa, to nie spodobał mi się także backtracking, którego jest w Maid of Sker całkiem sporo.
A co mi się w Maid of Sker spodobało? Przede wszystkim historia, która z czasem całkiem nieźle się rozwija, oraz atmosfera, która może nie spowodowała u mnie ciarek, ale podczas rozgrywki cały czas czułem niepokój (w czym duża zasługa udźwiękowienia). Warto wspomnieć, że gra powstała na podstawie walijskiej książki pod tym samym tytułem, napisanej przez Lornę Doone i wydanej w 1872 roku. Jest przesiąknięta walijskim folklorem, co - jeśli tylko lubicie tego rodzaju klimaty - powinno być dużą zaletą. W końcu coś świeżego, można powiedzieć.
Jednak pomimo tych niewątpliwych zalet trudno mi polecić Maid of Sker miłośnikom symulatorów chodzenia czy horrorów. Ciekawy pomysł, interesująca fabuła i umiejętnie stworzona atmosfera to zbyt mało, szczególnie jeśli gameplay został zrealizowane nad wyraz kiepsko. Grając, trochę się nudziłem, trochę się wkurzałem... Czwórka to właściwa ocena.