Life is Strange: True Colors - recenzja

​Life is Strange: True Colors to poruszająca historia, ale zaledwie przyzwoita gra.

Seria Life is Strange zdobyła wierne grono entuzjastów. To osoby, które najprawdopodobniej przedkładają dobrą historię nad oryginalną czy emocjonującą rozgrywkę. Na ciekawą opowieść zawsze mogą w niej liczyć. Te dotychczasowe twórcy dzielili na odcinki, a tym razem - w trzeciej odsłonie serii - przedstawili całość w ramach jednej gry. Czy ta formuła sprzyja Life is Strange: True Colors?

Główną bohaterką opowiedzianej historii jest brutalnie potraktowana przez los Alyx. Gdy miała jedenaście lat, zmarła jej matka. Parę lat później ojciec zostawił ją wraz z bratem - Gabe'em - na pastwę losu. Rodzeństwo rozdzielono. Alyx trafiła pod opiekę specjalistów, a Gabe do więzienia po tym, jak ukradł samochód. Po siedmiu latach dwójka spotyka się ponownie. Alyx wyrusza do malowniczego miasteczka Haven w stanie Kolorado, w którym Gabe mieszka i pracuje.

Reklama

Szybko polubiłem bohaterów oraz miejsce akcji. Haven to mieścina, w której chciałoby się żyć - spokojna, wręcz sielska, z pięknym widokiem na góry, oddalona od cywilizacji. A jednak korporacja Typhon zakłóca spokój mieszkańców, wydobywając uran z pobliskich skał. Pewnego dnia dochodzi do śmiertelnego wypadku, który wywołuje wojnę pomiędzy stronami. Nikt nie bierze na siebie odpowiedzialności za tragedię. Haven przestaje być spokojnym miasteczkiem.

Zabawa polega w głównej mierze na eksplorowaniu lokacji, prowadzeniu rozmów oraz podejmowaniu decyzji. To ostatnie to znak rozpoznawczy serii. Jednak twórcy nie wykorzystali w pełni jego potencjału. Choć co chwilę dokonujemy jakiegoś wyboru - mniej lub bardziej istotnego - to ostatecznie prowadzi on do podobnego zakończenia. A to zobaczymy po sześciu, może siedmiu godzinach.

Opowiedziana historia jest ciekawa, choć nie do końca spodobał mi się wątek wojny pomiędzy zwyczajnymi ludźmi a bezduszną korporacją. Po prostu niespecjalnie mnie pociągał, bo mam wrażenie, że z podobnymi scenariuszami zetknąłem się już wielokrotnie - czy to w grach, czy w filmach, czy w książkach.

Przejście Life is Strange: True Colors nie stanowi większego problemu. Gra wręcz prowadzi nas za rączkę. Czy musimy pomóc któremuś z mieszkańców, czy wskazać właściwą opcję dialogową - nie musimy się obawiać, bo możemy liczyć na pomoc. Alyx posiada specjalną umiejętność. W poprzedniej grze z serii manipulowaliśmy czasem, a tym razem odczytujemy emocje innych ludzi. To mechanika, której równie dobrze mogłoby nie być, ale twórcy najwyraźniej potrzebowali czegoś, co zgrabnie zepnie postać Alyx z historią, tytułem, okładką i "rodowodem" Life is Strange.

W Life is Strange: True Colors grałem na PlayStation 5 i generalnie byłem zadowolony z oprawy graficznej, ale zaskoczyły mnie dosyć częste szarpnięcia animacji. Według mnie na next-genie nie powinno do tego dochodzić, niezależnie od tego, czy gramy w 30, czy w 60 klatkach na sekundę. Ponadto uważam, że loadingi powinny być krótsze. Na załadowanie się gry trzeba poczekać dobre kilka sekund. Zdaję sobie sprawę, że to nie exclusive na PS5, ale nowa generacja przyzwyczaiła nas już do pewnych standardów. Niedostosowanie się do nich przez producentów uwiera. Skoro przy oprawie jesteśmy, muszę pochwalić udźwiękowienie. Muzyka doskonale podkreśla atmosferę małego amerykańskiego miasteczka, a głosy postaci zostały wzorowo dobrane.

Life is Strange było świetną przygodówką, która stała się dla twórców odskocznią do stworzenia całkiem popularnej serii. Jednak podobnie, jak "dwójka", tak i "trójka" nie dorasta do poziomu pierwowzoru. Fabuła mogłaby być bogatsza i bardziej oryginalna (choć generalnie jest w porządku), wpływ gracza na jej kierunek jej rozwoju - większy, a rozgrywka nie aż tak prostolinijna. Kupując Life is Strange: True Colors, nie skupiajcie się na gameplayu i nie wierzcie zbytnio w obietnicę nieliniowości, tylko chłońcie opowieść i klimat - to najmocniejsze strony tej gry.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy