Ion Fury - recenzja

Ion Fury /materiały prasowe

​Jeśli tęsknisz za klasykami takimi jak Duke Nukem 3D, po prostu nie możesz przejść obojętnie obok Ion Fury.

Można powiedzieć, że ta gra jest niczym podróż wehikułem czasu, który zabiera nas do początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to pierwszoosobowe strzelanki z na wpół trójwymiarową grafiką (trójwymiarowe otoczenie plus obiekty w postaci sprite'ów) święciły triumfy. Jednym z najmilej wspominanych FPS-ów z tamtego okresu jest bez wątpienia Duke Nukem 3D, który w ubiegłym roku doczekał się duchowego spadkobiercy.

Ion Fury nawiązuje do niego nie tylko rozgrywką, ale również oprawą, korzystając z... tego samego silnika graficznego (Build Engine). W sierpniu 2019 ukazał się w wersji na pecety, a teraz, w połowie maja, światło dzienne ujrzało wydanie na konsole. Sprawdziłem tę szaloną strzelankę w wersji na PlayStation 4 i aż chciałoby się powiedzieć: "kiedyś to było!".

Reklama

A jak było kiedyś? No, na przykład fabuła nie miała większego znaczenia. Nie mówię, że to dobrze, ale akurat w przypadku takich gier, jak Duke Nukem 3D, rzeczywiście nie była potrzebna, by świetnie się bawić. I tak też w Ion Fury jest jedynie pretekstem do tego, by wziąć giwerę i zacząć strzelać. Wcielamy się tutaj w najemniczkę Shelly "Bombshell" Harrison, która wyrusza w pościg za niejakim Jadusem Heskelem. To transhumanistyczny lider groźnego kultu, który wypuszcza na ulice Neo D.C. (gdzie toczy się akcja gry) cybernetycznie usprawnionych żołnierzy. Ktoś może skomentować: "ale tandeta". Tak, ale właśnie o to chodzi!

Chodzi o to, żeby znaleźć jak najbardziej odjechany powód do chwycenia za giwerę. W Ion Fury chwytamy za nią zaraz po zobaczeniu menu i... zaczynamy świetną zabawę. W sumie możemy skorzystać z dziewięciu rodzajów broni - takich jak pistolet, strzelba, uzi czy kusza - które posłużą nam do eksterminacji zróżnicowanych typów wrogów (może na początku nie ma ich znowu tak wiele, ale później zaczynają się pojawiać tak zwariowani oponenci, jak cybernetyczna gąsienica, pająkopodobny brzydal czy mutant). Przeciwko każdemu rodzajowi przeciwników sprawdza się trochę inne podejście, więc warto czym prędzej nauczyć się sprawnego żonglowania pukawkami.

Podczas blisko 10-godzinnej kampanii przemierzamy różnorodne lokacje, wśród których znalazły się m.in. centrum handlowe czy laboratorium. Zostały one naprawdę pomysłowo i drobiazgowo zaprojektowane. Chodzi mi nie tylko o te lokacje, które odwiedzić musimy, ale i o całą opcjonalną zawartość. Widać, że twórcom naprawdę się chciało, bo na każdym kroku poukrywali jakieś sekrety czy easter eggi (docenią je wszyscy ci, którzy przed laty zagrywali się nie tylko w Duke'a, ale i w Dooma czy Shadow Warriora). Ion Fury powinien zadowolić wszystkich graczy, którzy lubią odkrywać i spędzać wieczory na zbliżaniu się do 100% ukończenia każdego etapu. Każdorazowo po ukończeniu planszy otrzymujemy tutaj podsumowanie, dzięki któremu możemy dowiedzieć się, jak dobrze nam poszło. Jeśli będziecie chcieli zobaczyć dosłownie wszystko, co przygotowali level designerzy, czas gry znacząco się wydłuży. Niektóre "znajdźki" zostały naprawdę skrzętnie poukrywane.

Ale i bez tego Ion Fury potrafi być nie lada wyzwaniem. Strzelanka, która czerpie garściami z lat dziewięćdziesiątych, nie mogłaby być zbyt łatwa. No, może na najniższym poziomie trudności jest jeszcze w miarę casualowo, ale na tych wyższych starcia z cybernetyczną armią brzydali dają nieźle w kość. Szkoda, że zdarza się wówczas, że gra nieco chrupnie, bo czasem dzieje się to wtedy, gdy potrzebujemy być superprecyzyjni. W porządku, rozumiem zaskoczenie. Wiem, że możliwości PlayStation 4 znacznie przerastają grafikę, którą prezentuje Ion Fury. Jednak przypomnę, że mówimy o grze działającej na silniku z lat dziewięćdziesiątych.

Dlatego nie narzekam (w minusach wspomnę o tym z recenzenckiego obowiązku), tylko cieszę się, że było mi dane zagrać na obecnej (jeszcze) generacji konsol w grę, która nie tyle przypomina strzelanki stworzone w latach dziewięćdziesiątych, co po prostu jest strzelanką jakby stworzoną w latach dziewięćdziesiątych (a już na pewno przy wykorzystaniu silnika z tamtego okresu). A takie powroty do klasyki wręcz uwielbiam. Szczególnie, jeśli są wykonane tak dobrze, jak Ion Fury.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy