Gynophobia - recenzja

Zapraszamy do recenzji jednej z najgorszych gier wszech czasów. A zarazem najdziwniejszych. Posłuchajcie tylko...

Gynophobia narobiła trochę szumu już w momencie, gdy jej autorzy wypuścili zwiastun swojego dzieła. Okazało się bowiem wówczas, że głównym wrogiem w grze będą... kobiety. Jej głównym bohaterem mianowano niejakiego Marka, który choruje na tytułową chorobę. To rzadko spotykana, ale bardzo groźna dolegliwość, dopadająca mężczyzn, a objawiająca się odczuwaniem ogromnego strachu przed płcią przeciwną. Napotkanie przez chorego na swojej drodze kobiety może przyprawić go o przyspieszoną akcję serca, zawroty głowy, a w skrajnych przypadkach nabawić depresji, zaburzeń mowy, drętwienia kończyn, a nawet być przyczyną stanu przedzawałowego. Poważna sprawa, którą studio Desura postanowiło uczynić tematem przewodnim swojego... FPS-a. Jednego z najgorszych, w jakie kiedykolwiek graliśmy.

Reklama

Marka dręczy nie tylko gynofobia. Główny bohater cierpi także na arachnofobię (czytaj: panicznie boi się pająków). Pech chce, że w dniu z jego życia, w którym przychodzi nam wziąć udział, w jego domu pojawia się ogromny pająk, a u drzwi - kobieta z ogromnym biustem. Cóż za zalążek fabuły, prawda? Podczas dalszych chwil spędzonych z grą mamy okazję dowiedzieć się nieco więcej o Marku, choć nie nastawiajcie się na jakieś ciekawe opowiastki z życia męczennika. Scenariusz w Gynophobii istnieje, ale nie ma się co w niego zagłębiać. Szkoda czasu.

Kampania w Gynophobii składa się z pięciu etapów. Pierwsze dwa rozgrywają się w pokoju Marka, a dokładnie w grze wideo z zombie w rolach głównych, w którą postanawia uciec przed pająkiem i kobietą u drzwi. Kolejne trzy toczą się już wyłącznie w głowie głównego bohatera, w jego koszmarach sennych. Akcja w Gynophobii jest przez większość czasu całkowicie liniowa. Owszem, zdarzają się krótkie fragmenty, kiedy zostajemy obdarzeni nieco większą dozą swobody, ale poza tym to tunelowa strzelanka, w której musimy przejść z punktu A do B.

Prawie cały czas wieje tu nudą, akcja jest powtarzalna i monotonna, a poza nią nie ma co tutaj robić (brak urozmaiceń, ciekawych dialogów czy sekretów do odkrycia). Sporo o samej grze mówi także objętość arsenału, z którego możemy w niej skorzystać. Składają się nań aż - uwaga! - trzy rodzaje broni: pistolet, karabin oraz nóż. I to by było na tyle.

Chyba nie musimy pisać, że w Gynophobii nie znalazły się żadne systemy rozwoju postaci, ulepszania wyposażenia, craftingu...? Jedyne, o co musimy się martwić, to to, aby nie dopuścić do nas wrogów. Ci są bardzo niebezpieczni, ale tylko w zwarciu. Natomiast są też dość powolni, więc generalnie gracz nie powinien mieć żadnych problemów z eliminowaniem ich z odpowiednio dużym wyprzedzeniem.

Grafika w Gynophobii jest tak fatalna, że nawet nie chce się o niej pisać. Autorzy chyba zbyt poważnie potraktowali chęć stworzenia klasycznego FPS-a, bo gra rzeczywiście wygląda tak, jakby powstała w minionej epoce (nie przesadzimy zbytnio, jeśli napiszemy, że prezentuje się niewiele lepiej niż Duke Nukem 3D). Udźwiękowienie również jest katastrofalne i najlepiej dla was będzie, jeśli nie usłyszycie nawet pojedynczego odgłosu z tego "dzieła".

Gwoździem do trumny Gynophobii - grubym i długim - jest jej długość. Kampanię przygotowaną przez Desurę można ukończyć w ciągu... godziny. I uważajcie, bo to może być jedna z najgorzej spędzonych godzin w waszym życiu. Autorom tej gry nie udało się nic. No, może jedynie wyróżnić swój nędzny projekt dzięki tematyce, ale to wszystko. Trzymajcie się z daleka.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama