Extinction - recenzja

Po Extinction obiecywaliśmy sobie całkiem sporo. Nie oczekiwaliśmy może wielkiego przeboju, ale też na pewno nie spodziewaliśmy się, że efekt końcowy będzie tak mizerny.

W materiałach prezentowanych przed premierą Extinction jawiło się jako mroczny, spektakularny i jednocześnie wymagający slasher z efektowną oprawą graficzną. Jednak sporo rzeczy poszło nie tak, jak powinno, i ostatecznie otrzymaliśmy powtarzalną, nużącą i nieciekawą zręcznościówkę, o której lepiej szybko zapomnieć. Jeśli jesteście ciekawi szczegółów, zapraszamy do recenzji.

W Extinction przenosimy się do świata opanowanego przez wielkie ogry zwane Ravenii, które wybiły ludzkość prawie co do nogi. Przy życiu pozostała zaledwie garstka, która teraz musi walczyć o przetrwanie. Na jej czele stoją Strażnicy, potrafiący stawiać dzielnie czoła swoim oprawcom. Jak pewnie się domyślacie, w grze wcielamy się w jednego z nich. To niejaki Avil, któremu polecenia wydaje sam król, a za wsparcie służy kompanka imieniem Sandra.

Reklama

Extinction składa się z siedmiu rozdziałów, z których każdy dzieli się na kilka misji. Jednak - inaczej niż się spodziewaliśmy - autorzy nie przedstawili w nich ciekawej historii, która pozwalałaby poznać lepiej świat, bohaterów... Fabuła jest rozwijana za pomocą komiksowych cutscenek oraz niewielkich okienek, wyskakujących z lewej strony ekranu. Jednak ani z jednych, ani z drugich nie dowiadujemy się za wiele.

Wybaczylibyśmy słabą historię, gdyby okazało się, że twórcy poświęcili wystarczająco dużo uwagi samym misjom. Tymczasem są one i monotonne, i powtarzalne. Zadania polegają przeważnie na zabiciu określonej liczby Ravenii czy bronieniu strażnicy przez określoną ilość czasu. Brakuje jakichkolwiek nieszablonowych misji, które pozwoliłyby nam się oderwać od powtarzania w kółko tych samych czynności.

No dobrze, idźmy dalej. Wybaczylibyśmy jeszcze być może monotonię i powtarzalność misji, gdyby okazało się, że twórcy poświęcili wystarczająco dużo uwagi mechanice walki. Gdyby była ponadprzeciętnie dobra, być może nie patrzylibyśmy na Extinction tak krytycznie. Ale nie jest. Jest monotonna (Avil dysponuje tylko jednym rodzajem oręża - mieczem!), pozbawiona polotu i niezbyt wymagająca.

Gra zaskoczyła nas znikomą liczbą przeciwników. Pracując nad taką grą, jak Extinction, bogaty bestiariusz byłby jedną z pierwszych rzeczy, o których byśmy pomyśleli. A stwory dzielą się w zasadzie tylko na kilka rodzajów. Poza tymi pomniejszymi na naszej drodze stają również ich znacznie więksi pobratymcy, ale oni również są powtarzalni, a do tego dość łatwi do pokonania.

Avil poza wywijaniem mieczem potrafi także szybko biegać i skakać po budynkach, a także szybować. Na budynkach i zbrojach olbrzymów znajdujemy elementy, o które możemy się zaczepić liną, aby jeszcze szybciej przemieszczać się drogą powietrzną. A co z samymi lokacjami? Owszem, są ładne, ale - podobnie jak zadania czy przeciwnicy - powtarzalne.

W Exctinction możemy rozwijać naszą postać. Wykorzystujemy do tego pieniądze zarabiane podczas wykonywania kolejnych zadań. Możemy w ten sposób zwiększyć wytrzymałość Avila, poprawić jego możliwości bojowe czy przyspieszyć czas ratowania cywilów. To wszystko jednak kosmetyka, która nie ma większego znaczenia (nie licząc skrócenia czasu ratowania, które - po tym, jak rozwiniemy je do końca - pozwala w dużej mierze pomijać starcia z przeciwnikami, sic!). Zabrakło ciekawszych umiejętności czy opcji rozwoju broni (pomijając to, że przydałoby się jej więcej).

Jedną z niewielu zalet Extinction jest oprawa. Zarówno lokacje, postacie i efekty towarzyszące starciom są przyjemne dla oka. Nie jest to może nawet w połowie najnowszy God of War, ale nie sposób przyczepić się do czegokolwiek. Do gustu przypadła nam także ścieżka dźwiękowa, która cały czas umiejętnie podkreśla atmosferę świata gry.

Extinction cieszył nas przez godzinę, może półtorej. Później zwyczajnie zaczęliśmy się nudzić i dostrzegać kolejne słabostki. Naprawdę trudno uwierzyć, że mówimy o grze, za którą - w wersji konsolowej - trzeba zapłacić niecałe 250 złotych. Prawdę pisząc, maksimum, które moglibyśmy za nią zapłacić, to mniej więcej jedna piąta tej kwoty. Choć i przy takim budżecie moglibyśmy wybierać spośród co najmniej kilku bardziej interesujących (choć starszych) tytułów.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy