Dragon Ball Z: Battle of Z

Nigdy nie byłem wielkim fanem "Dragon Balla", ale od zawsze lubiłem wirtualne bijatyki - od Street Fightera, przez Mortal Kombat, po Tekkena - dlatego z miłą chęcią odpaliłem Dragon Ball Z: Battle of Z.

Jednak na wstępie należy wspomnieć, że Dragon Ball Z: Battle of Z nie jest typową bijatyką. Autorzy wykorzystali w grze kilka pomysłów, które oddalają ją gatunkowo od wspomnianych wcześniej przebojów. Po pierwsze - bohaterów obserwujemy nie z boku, a zza pleców. Po drugie - gra pozwala na wspólne pojedynkowanie się jednocześnie aż ośmiu postaciom i to właśnie na wieloosobową (o ile osiem to już wiele) zabawę został tu położony nacisk. Przyznacie, że to ciekawe podejście do tematu. Szkoda jednak, że zepsuto wykonanie. Studio Namco Bandai popełniło kilka niewybaczalnych błędów, o których piszę poniżej.

Reklama

Twórcy przygotowali w sumie 60 pojedynków do stoczenia. Podzielono je na epoki. W każdej z nich mamy do pokonania znanych z seriali oraz filmów bohaterów (takich jak Freezer, Majin Buu czy Saiyan Broly), a wydarzenia obserwujemy z obu stron - zarówno tej dobrej, jak i złej. Jeśli jednak wydaje wam się, że to wszystko zostało zgrabnie połączone ciekawą fabułą, to mylicie się. Niestety zapomniano o wartościowym scenariuszu, który - gdzie, jak gdzie, ale w grze na podstawie popularnego serialu - powinien się pojawić. Zamiast wziąć przykład z ostatniej odsłony Mortal Kombat (który akurat nie potrzebował serialowego pierwowzoru), ograniczono się do zdawkowych opisów, które osobom niezaznajomionym z uniwersum (takim jak ja) czasem zwyczajnie nie wystarczą.

W Dragon Ball Z: Battle of Z zawarto w sumie 70 wojowników, podzielonych na różne kategorie (są postacie bardziej ofensywne czy też takie, które lepiej sprawdzają się jako wsparcie). Wśród nich znalazło się oczywiście miejsce dla wszystkich znanych bohaterów, takich jak Vegeta, Gohan, Goku oraz wielu innych. Postacie z czasem możemy rozwijać, zbierając bądź kupując karty oraz przedmioty, co oczywiście należy uznać za zaletę.

W bitwach bierzemy udział wspólnie z kompanami sterowanymi przez sztuczną inteligencję. Jeśli jednak wolimy towarzystwo żywych graczy, możemy ich zaprosić do wspólnej zabawy, ale... tylko przez internet. Wyobraźcie sobie, że w Dragon Ball Z: Battle of Z - produkcji nastawionej na rozgrywkę wieloosobową oraz kooperację - zabrakło możliwości wspólnej zabawy na jednej kanapie. Jeśli chcesz zagrać z kumplami, musicie połączyć się przez sieć. No i oczywiście każdy z was musi kupić osobny egzemplarz gry. Próbwa zwiększenia sprzedaży "na siłę" czy też najzwyklejszy w świecie idiotyzm?

Być może warto byłoby się nawet taką opcją zainteresować, gdyby Dragon Ball Z: Battle of Z było grą co najmniej bardzo dobrą. A nie jest nawet dobrą. W teorii posiada wszystko, co powinna, ale w praktyce to jednostajna, a co za tym idzie - nudna bijatyka z ubogim modelem walki oraz takim sobie sterowaniem, do którego nie tak łatwo się przyzwyczaić. Cały czas biegamy za naszymi przeciwnikami i wyprowadzamy serie ciosów, składające się z dość ograniczonej puli ruchów. Pomysł z ośmioosobowymi pojedynkami na większych planszach brzmiał dobrze, ale kompletnie się nie sprawdził. Starcia nie są nawet w połowie tak skondensowane i emocjonujące, jak te, które znamy ze Street Fightera czy Mortal Kombat.

Namco Bandai wydawało się idealnie dobranym zespołem do takiej gry, jak Dragon Ball Z: Battle of Z. Jednak nawet najlepszym zdarzają się wpadki, a niestety za taką trzeba uznać najnowszą produkcję japońskiego studia. Podejrzewam, że nawet miłośnicy "Dragon Balla" będą zawiedzeni (a może szczególnie oni), natomiast pozostali gracze powinni w ogóle trzymać się od tego tytułu z daleka. Jest tyle dobrych bijatyk na rynku, że na Dragon Ball Z: Battle of Z szkoda czasu i pieniędzy.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy