Disintegration - recenzja

Disintegration /materiały prasowe

​Gdy jeden z twórców serii Halo zakłada własne studio i proponuje nam nową grę, nie mogę przejść obok niej obojętnie.

Mowa o Marcusie Lehto, który niegdyś pełnił funkcję dyrektora kreatywnego w studiu Bungie. Tak więc można go bez żadnej przesady nazwać jednym z ojców kultowego Halo. W 2014 roku Lehto wszedł na nową ścieżkę, zakładając własne studio - V1 Interactive. Aż sześć lat musieliśmy czekać na pierwszą grę tego zespołu. Czy warto było?

W Disintegration przenosimy się do niedalekiej przyszłości, w której nasza cywilizacja znalazła się na skraju przepaści. Aby ją ratować, naukowcy opracowali technologię pozwalającą przeszczepiać ludzkie mózgi do mechanicznych korpusów. W ten oto sposób zaczął powstawać nowy gatunek człowieka, tak zwani Zintegrowani. Jednak nie wszyscy, którzy przeszli przez ten proces, dopasowali się do reszty i zdecydowali żyć w pokoju. Niektórzy poszli własną ścieżką. Nazwano ich Rayonne. To grupa, która postanowili odszukać wszystkich pozostałych przy życiu ludzi, aby poddać ich przymusowej Integracji albo pozbawić życia. Na szczęście Romer Shoal, główny bohater Disintegration, wziął sobie za cel powstrzymanie realizacji tego barbarzyńskiego planu.

Reklama

Opowiedziana historia jest ciekawa, a sposób, w jaki została przedstawiona, bardzo efektowny. Widać, że autorzy przez sześć lat prac nad grą nie próżnowali. Wszystkie przerywniki filmowe zostały zrealizowane z rozmachem, dopracowane w szczegółach i w efekcie przywodzą na myśl wysokobudżetowe produkcje. Jednak jeszcze bardziej interesująca okazuje się...

... pomysł na rozgrywkę. W Disintegration sterujemy opancerzonym dronem - Grawilotem - i to z jego poziomu, śledząc akcję z perspektywy pierwszoosobowej, wykonujemy kolejne zadania. Jednak to nie wszystko. Do każdego zadania zostaje nam przydzielona grupa mechanicznych kompanów, którym musimy wydawać polecania. To połączenie pierwszoosobowej strzelanki z elementami taktycznej strategii wypada całkiem świeżo. O ile z początku miałem pewne problemy z opanowaniem sytuacji, o tyle po kilku misjach opanowałem sterowanie do tego stopnia, że mogłem zacząć czerpać przyjemność z gry.

Szkoda, że niedługo później zorientowałem się, że kampania w Disintegration nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Misje są monotonne, nie ma w nich niczego oryginalnego i po kilku godzinach trudno nie odczuć znużenia. Starcia z przeciwnikami są emocjonujące, ale od osób odpowiedzialnych za zadania oczekiwałbym na miejscu przełożonych znacznie więcej. Zdziwiłem się także wtedy, gdy okazało się, że poczucie swobody - związane z tym, że sterujemy czymś, co lata - zostało w wielu miejscach sztucznie ograniczone. Chciałbym, aby plansze były bardziej otwarte i dawały większe pole do popisu.

Napisałem, że kampania w Disintegration jest umiarkowanie ciekawa. A zatem może twórcy postawili przede wszystkim na multiplayer i to tutaj kryją się główne pokłady grywalności? Niestety, ale nie. Rozgrywka sieciowa jest mocno chaotyczna i trudno się w niej odnaleźć. Nawet po kilku godzinach może wam być trudno pozbyć się tego wrażenia. Gra pozwala nam wybierać spośród kilku zespołów, a także wykonywać zadania, które pozwalają nam zdobywać wirtualną walutę, ale to zbyt mało, aby zachęcić do pozostania z nią na dłużej. O wiele bardziej przydałyby się ciekawsze tryby zabawy. Same potyczki to zdecydowanie za mało.

Z jednej strony widać po Desintegration, że to gra, w którą włożono sporo serca i umiejętności. Prezentuje ciekawą koncepcję, jest porządnie zrealizowana, wygląda ładnie... Jednak obok tego posiada kilka mankamentów, przez które trudno jej rozwinąć potencjał. Chodzi mi przede wszystkim o monotonne misje, zbyt zamknięte plansze i o niezbyt bogaty, chaotyczny multiplayer. Dlatego na koniec mogę wystawić jedynie...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Disintegration
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama