Deadfall Adventures
Przed wami Uncharted z perspektywy pierwszoosobowej, opracowany przez Polaków. Tak najprościej można zachęcić do lektury recenzji Deadfall Adventures, produkcji warszawskiego studia The Farm 51.
Szkoda tylko, że porównanie do Uncharted może dotyczyć tylko tematyki i klimatu, ale już nie rozgrywki, która zdecydowanie ustępuje tej znanej z przygód Nathana Drake'a. Deadfall Adventures (wcześniej The Adventurer) nie jest zła, momentami nawet wciąga i bawi, ale warszawskiemu zespołowi nie udało się wzbić ponad przeciętność. No, ale nie ma też mowy o katastrofie, tak jak chociażby w przypadku recenzowanej przez nas niedawno Iesabel.
Deadfall Adventures przenosi nas do okresu drugiej wojny światowej. Głównym bohaterem opowiedzianej historii jest James Quartermain, wnuk Allana Quartermaina, postaci stworzonej przez pisarza Henry'ego Ridera Haggarda, znanej z powieści "Kopalnie króla Salomona". Nie jest to może kreacja na miarę Nathana Drake'a (przepraszam za te porównania do Uncharted, ale aż się o nie prosi), ale też nie płaska czy blada. To gadatliwy, czasem zabawny poszukiwacz przygód, którego nie zapamiętamy może na lata, ale na pewno polubimy na czas wspólnej wyprawy. Spośród pozostałych bohaterów trudno kogokolwiek wyróżnić.
Cieplej należy wypowiedzieć się na temat samej fabuły, właściwej dla przygodowej konwencji. Nasz protagonista zostaje wciągnięty przez niejaką Jennifer we wspólną (ich oraz jej podstarzałego mentora) wyprawę, której celem jest odbudowanie artefaktu zwanego Sercem Atlantydy. Jak być może się domyślacie, to jeden z tych potężnych przedmiotów, który może uchronić świat przed zagładą. Na naszej drodze staną setki, jeśli nie tysiące nazistów, a także fantastyczne kreatury, bez których nie mogłaby powstać żadna szanująca się produkcja przygodowa. W tym przypadku pierwsze skrzypce grają mumie.
Deadfall Adventures pod względem rozgrywki bliżej do Call of Duty niż do Uncharted. Akcję obserwujemy z oczu Jamesa i większość czasu spędzamy na strzelaniu (z broni, z której kiedyś strzelało się naprawdę, takich jak karabiny Thompson i MP40 czy Panzferfaust), choć w kampanii znalazło się także miejsce na proste łamigłówki (naprawdę, nie liczcie w tym względzie na wiele, nawet na wyższym poziomie trudności). Zabawa jest całkowicie liniowa. Co prawda The Farm 51 przygotowało różnorodne lokacje (w tym zarówno wąskie korytarze, jak i większe przestrzenie) oraz szereg przerywników filmowych, ale pomimo tego brakowało mi czegoś, co sprawiłoby, że serce zabiłoby szybciej, a dłoń nie chciała puszczać myszy. Na wyróżnienie zasługuje na pewno długość kampanii singlowej, której ukończenie zajęło mi prawie 10 godzin.
A to pomimo raczej niskiego poziomu trudności. Wprawdzie gra pozwala go zmienić - osobno dla zagadek, a osobno dla strzelanin - ale nawet na najwyższym Deadfall Adventures nie zdołało wycisnąć ze mnie ostatnich potów. Łatwość pojedynków z przeciwnikami tkwi przede wszystkim w kiepskiej sztucznej inteligencji. Przygotowane przez twórców algorytmy pozostawiają wiele do życzenia. Wrogowie nie potrafią niczym zaskoczyć, przeważnie stoją i strzelają, nie wykazując się żadną taktyką, przebiegłością czy mobilnością. Łamigłówki z kolei nie są trudne, a nawet, jeśli któraś nas "przystopuje", możemy skorzystać z podpowiedzi kryjących się w notatniku dziadka Jamesa, który ten cały czas nosi przy sobie.
Jest jednak rzecz, która sztucznie wydłuża czas rozgrywki i podnosi poziom frustracji. Chodzi o brak możliwości zapisu w dowolnym momencie, który w połączeniu z niedostatecznie częstym autosave'em bywa niezwykle dokuczliwy. Jak wspomniałem, gra nie jest trudna, ale czasem śmierć dopada nas w niej znienacka, powodując, że musimy cofać się o kilka minut grania wstecz. To uważam za zdecydowanie największą wpadkę The Farm 51. Na szczęście jedną z niewielu.
W Deadfall Adventures pojawił się prosty system rozwoju głównego bohatera. W kolejnych misjach zbieramy skarby trzech różnych rodzajów. Każdy pozwala rozwijać nam się na określonej ścieżce (wojownika, życia lub światła). Dostęp do ulepszeń uzyskujemy w świątyniach rozmieszczonych w określonych miejscach. James może z czasem m.in. zwiększyć wytrzymałość, zacząć biegać szybciej czy sprawniej przeładowywać broń. To zachęca do rozglądania się za skarbami, które czasem znajdują się pod naszym nosem, a czasem czekają skrzętnie ukryte w jakimś zakamarku.
Deadfall Adventures działa na bazie technologii Unreal Engine 3. Grafika nie zachwyca, ale większość lokacji zwiedza się z czystą przyjemnością. Modele postaci przywołują wspomnienia o grach sprzed dwóch czy trzech lat, jednak można na to spokojnie przymknąć oko. A otworzyć szerzej, przyglądając się dobranej przez projektantów kolorystyce, którą uważam za największy atut tutejszej oprawy.
Poza kampanią dla pojedynczego gracza Deadfall Adventures zawiera multiplayer, który powinien przypaść do gustu wszystkim miłośnikom przygodowych klimatów. W opcji wieloosobowej znalazło się sześć trybów: Deathmatch, Team Deathmatch (nie trzeba chyba tłumaczyć zasad), Capture the Artifact (wariacja Capture the Flag), Treasure Hunt, Team Treasure Hunt (w obu skupiamy się na poszukiwaniu skarbów i odbijaniu ich przeciwnikom) oraz drużynowy Last Man Standing (opcja też znana z wielu innych gier). Autorzy przygotowali pięć klas postaci (ale poza tym możemy stworzyć swoje własne) oraz system rozwoju, a zatem mamy tu do czynienia z pełnokrwistym multiplayerem, niewątpliwie wartym uwagi.
Deadfall Adventures, pomimo że daleko mu do Uncharted, i tak pozytywnie mnie zaskoczył. The Farm 51, które kojarzyłem głównie z kiepskim Necrovision, przygotowało całkiem strawną grę akcji, która w ciągu kilku wieczorów zaspokoi waszą potrzebę przygody.