Daymare: 1998 - recenzja
Uważam się za miłośnika horrorów pod każdą postacią. Także obok żadnej gry grozy nie potrafię przejść obojętnie.
Szczególnie, jeśli wpada do mojej skrzynki mailowej niespodziewanie i rozsiewając wokół siebie woń tajemnicy. Przyznaję bowiem, że o Daymare: 1998 przed premierą nie słyszałem i do jej testów przystąpiłem bez żadnych oczekiwań ani uprzedzeń. Zanim gra się zainstalowała, przeczytałem jej opis. Okazało się, że jej historia jest dość osobliwa i burzliwa. Pewnego dnia panowie z Invader Studios postanowili, że stworzą coś w rodzaju współczesnej wersji Resident Evil 2. Jednak mieli pecha, bo w międzyczasie Capcom sam postanowił przygotować wznowienie tego przeboju sprzed lat i zablokować w związku z tym produkcję Daymare: 1998.
Ale nie definitywnie. Po tym, jak prawowity remake Resident Evil 2 trafił do sklepów i zachwycił świat, Japończycy zlitowali się nad Invader Studios i pozwolili mu dokończyć prace nad ich grą. Co więcej, mieszczącemu się we Włoszech producentowi udało się znaleźć dla niej wydawcę. I tak we wrześniu ubiegłego roku Daymare: 1998 ujrzała światło dzienne w wersji na pecety. O tym, jak została odebrana, lepiej byłoby nie mówić. Średnia ocen na poziomie 5,7/10 (według Metacritic) to naprawdę kiepska rekomendacja. Jednak to nie przeszkodziło twórcom w przygotowaniu i wydaniu swojego - nomem omen - koszmarku na konsolach. Czy w tej edycji wypada choć trochę lepiej?
Daymare: 1998 istotnie wygląda jak klon oryginalnego Resident Evil 2. Nie chodzi tylko o to, że w jednej i drugiej grze strzelamy do zombie. Chodzi też o to, że w jednej i drugiej wcielamy się w członka oddziału specjalnego (który nawet nazywa się podobnie - i członek, i oddział), wyruszamy do tajnej bazy, szukamy próbki wirusa, trafiamy do miasteczka opanowanego przez zarazę, w tym m.in. do szpitala... No, kopia, proszę państwa!
A co z rozgrywką? Też kopia! Akcję oglądamy z perspektywy trzeciej osoby, a większość czasu spędzamy na eksploracji i strzelaniu do zombie, choć zdarzają się także łamigłówki. Poziom trudności jest dość wysoki. Autorzy zapowiadali, że Daymare: 1998 będzie przedstawicielką starej szkoły survival horrorów. Musimy więc nieustannie uważać na stan zdrowia i poziom amunicji, bo apteczek i paczek z nabojami nie ma w naszym otoczeniu za wiele. Gdy musimy coś zrobić w ekwipunku, rozgrywka nie zatrzymuje się. To spore utrudnienie, bo gdy zabraknie nam amunicji i musimy ją przygotować, trwa to dobrą chwilę. Ale to mi się akurat spodobało.
Samo strzelanie także wypada całkiem nieźle - czuć, że strzelamy, czuć, że trafiamy, i czuć satysfakcję, gdy uda nam się rozprawić z kolejną garstką zombiaków. Spodobał mi się pomysł ze zmianą magazynków. Otóż w Daymare: 1998 możemy zdecydować, czy chcemy to zrobić szybko, wyrzucając przy tym poprzedni, czy wolniej, ale zachowując go. Jednak lista pochwał nie może być o wiele dłuższa. W grze Invader Studios zdecydowanie więcej rzeczy zasługuje na zganienie.
Scenariusz jest nieudolny (nie żeby Resident Evil 2 wypadał pod tym względem dobrze - bo był to przecież horror klasy B, jeśli nie C - ale mimo wszystko), rozgrywka monotonna, oprawa nierówna, a niektóre niedoróbki (jak prędkość poruszania się głównego bohatera czy detekcja trafień) dość dokuczliwe. Pochwalić mogę natomiast płynność animacji i stabilność wersji konsolowej. Czytają opinie na temat wydania pecetowego, można chyba uznać, że pod tym względem sytuacja uległa poprawie.
Ale poza tym, jeśli graliście w Daymare: 1998 na PC albo czytaliście jego recenzje, nic was nie zaskoczy w wydaniu konsolowym. To w dalszym ciągu marna podróbka Resident Evil 2, a nie jakieś spektakularne wznowienie, na które niektórzy mieli nadzieję. W porównaniu z ubiegłorocznym remake'iem od Capcomu wypada blado niczym zombie oświetlone jarzeniówką. No, ale niewykluczone, że najbardziej zagorzali miłośnicy survival horrorów (ja aż tak dużym fanem się nie okazałem) z względną przyjemnością spędzą z nim te około 10 godzin.