Catherine: Full Body - recenzja

Catherine: Full Body /materiały prasowe

​Catherine: Full Body przypomniała mi o jednej z najbardziej interesujących gier poprzedniej generacji konsol. Jak dobrze, że SEGA pokusiła się o wznowienie na PlayStation 4!

Atlus to studio (deweloper, ale i wydawca), które pierwsze kroki stawiało, gdy wielu czytających te słowa nie było jeszcze na świecie. W 1994 roku wydało na świat pierwszą odsłonę popularnej serii bijatyk - The King of Fighters (można się z nią było zetknąć np. na popularnych w latach dziewięćdziesiątych automatach). Za jego sprawą powstała także genialna Persona, której piąta część zawitała do sklepów w 2016 roku. Jednak warto przypomnieć sobie, że Atlus stworzyło także Catherinę, bo to bez wątpienia jedna z najciekawszych produkcji z epoki PlayStation 3 i Xboksa 360. Teraz jest ku temu dobra okazja. Do sprzedaży trafiło wznowienie zatytułowane Catherina: Full Body.

Reklama

Fabularnie nic się nie zmieniło. To znaczy prawie nic, ale o tym za chwilę. W Catherine: Full Body poznajemy historię Vincenta, 32-latka, który dochodzi powoli do wniosku, że w życiu - zarówno służbowym, jak i prywatnym - nie spotka go już nic dobrego. Od pięciu lat tkwi w nieszczęśliwej relacji z niejaką Katherine (przez "K"), która chce za niego wyjść, ale on jest zupełnie nieprzekonany do tego pomysłu. Któregoś dnia poznaje w pubie tajemniczą Catherine (przez "C") i zaprasza ją do siebie do mieszkania. Okazuje się, że to początek serii koszmarów, które zaczną go nawiedzać każdej nocy. Wkrótce dowiaduje się, że w mieście rzekomo pojawił się demon, który opanowuje umysły młodych mężczyzn, zmuszając ich do nocnych ucieczek przed straszliwymi bestiami. Czyżby chodziło o spotkaną niedawno Catherine?

Nowością w Catherine: Full Body jest postać Rin, sympatycznej pianistki, która pracuje w pubie upodobanym przez Vincenta. To bohaterka, która ma całkiem sporo do powiedzenia w głównym wątku fabularnym. Poświęcono jej kilka dodatkowych godzin zabawy, a także stworzono dla niej całkiem nowe zakończenia historii.

A co zmieniło się w rozgrywce? Główna mechanika pozostała bez zmian. Zabawa dzieli się na trzy części. Pierwsza z nich to wizyty w pubie, w którym Vincent rozmawia ze znajomymi, a także z przypadkowo spotkanymi postaciami. W drugiej, przypominającej popularne japońskie gry typu visual novel, skupiamy się na rozwijaniu relacji z bohaterkami. Natomiast w trzeciej przenosimy się do mieszczącego się w głowie Vincenta świata koszmarów, w któym musimy uciekać przed sennymi bestiami, ustawiając w odpowiedni sposób kolorowe bloki. Wymaga to od nas zarówno zręcznych palców, jak i sprawności umysłu. Jeśli tylko nie wpadniemy odpowiednio szybko na rozwiązanie, przegrywamy i musimy zaczynać dany etap od początku. Połączenie tych wszystkich pomysłów wypada tak samo dobrze dzisiaj, jak w 2011 roku, kiedy to zagrywałem się w wersję na PlayStation 3. W skrócie - jest to zwariowana, tajemnicza i wciągająca po uszy gra rodem z Japonii.

Wracając natomiast do nowości, trzeba wspomnieć przede wszystkim o module sieciowym, w którym możemy konkurować z innymi graczami, oraz o trybie Remix, w którym zmienia się schemat obowiązujący podczas koszmarów Vincenta - bloki, zamiast pojedynczo, występują w nim w układach przypominających te znane z Tetrisa. To miłe dodatki, ale nie na tyle duże, aby się nad nimi rozpływać.

Ogólnie Catherine: Full Body należy polecić przede wszystkim tym, którzy nie mieli okazji zagrać w jej pierwszą wersję (ci, którzy ją przeszli, raczej nie mają powodów, by kupować wznowienie). Jeśli lubicie zwariowane gry w japońskim stylu, macie dość sztapmowych mechanik i posiadacie PlayStation 4, powinniście się nią zainteresować. Szkoda, że trzeba za nią zapłacić tyle, co za całkiem nową produkcję (a nie za wznowienie), ale podejrzewam, że najwyżej za kilka miesięcy będzie ją można dostać za połowę obecnej ceny (która wynosi przeszło 200 złotych). Wtedy grzechem będzie nie dać jej szansy!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy