Call of Juarez: Gunslinger
Ostatnia część Call of Juarez zawiodła oczekiwania chyba wszystkich fanów serii. Przeniesienie gry we współczesne realia zakończyło się kompletną klapą. Dlatego Techland podjął decyzję: "wracamy na Dziki Zachód!".
Call of Juarez: Gunslinger to powrót do kolebki tej uznanej (i obok Wiedźmina najbardziej dochodowej) polskiej serii gier akcji. Powrót bez mała udany - ciekawy, dobrze poprowadzony i z efektowną oprawą - po którym chyba już nikt nie będzie wspominał nieudanego eksperymentu z Call of Juarez: The Cartel. Techland wykonał kawał dobrej roboty i przywrócił swojemu dziecku dawny blask. Dziki Zachód czeka, drodzy rewolwerowcy!
W Call of Juarez: Gunslinger poznajemy historię zupełnie nowego bohatera. Jest nim niejaki Silas Greaves, który opowiada swoje przeżycia z przymrużeniem oka, siedząc w saloonie, przy zasłużonej szklance whisky. Jeszcze do niedawna był łowcą nagród, szukającym zemsty na mordercach swoich braci. Przez blisko cztery dekady przemierzył Dziki Zachód wzdłuż i wszerz, stając oko w oko z najsłynniejszymi rewolwerowcami w tej części kuli ziemskiej - Butchem Cassidym, Johnem Ringo czy braćmi Daltonami.
Opowieść Greavesa jest niezgrabna. Nasz bohater niejednokrotnie ma problem z przypomnieniem sobie faktów i musi wracać kilka kroków wstecz, by opowiedzieć dany fragment raz jeszcze, tylko zgodnie z tym, co miało miejsce naprawdę. A to wszystko znajduje odbicie w rozgrywce! Nie zdziwcie się, gdy akcja nagle zostanie cofnięta, a wy będziecie musieli rozegrać określony kawałek życia Greavesa raz jeszcze, tylko w zupełnie inny sposób. Oryginalny pomysł scenarzystów Techlandu, który zasługuje wyłącznie na pochwały.
Call of Juarez: Gunslinger to widowiskowa, pełna skryptów strzelanina w najlepszej postaci. Zabawę cechuje prostota i dynamika. Przeciwników eliminuje się niezwykle przyjemnie, niezależnie od dobranego rodzaju broni (tych, swoją drogą, mogłoby być więcej). W starciach trudno byłoby ujść z życiem, gdyby nie chowanie się za osłonami, które zostało przez twórców co nieco poprawione. Wrogowie są bardziej przebiegli niż do tej pory - są w ruchu i kombinują. Greaves posiada tę samą zdolność spowolnienia czasu, co jego poprzednicy. Jest przydatna i badzo dobrze wygląda w akcji. Aby ją jednak aktywować, musimy naładować pasek koncentracji.
Ten ładuje się tym szybciej, im sprawniej idzie nam strzelanie. Za efektowne zabijanie przeciwników (strzał między oczy itp.) otrzymujemy także punkty doświadczenia, dzięki którym Greaves wskakuje na kolejne poziomy rozwoju, odblokowując nowe umiejętności z trzech ścieżek rozwoju: desperado, łowcy oraz trapera. Każda z nich poprawia jego zdolność posługiwania się poszczególnymi typami broni - rewolwerami, karabinami czy strzelbami. System nie jest może wyjątkowo rozwinięty, ale jego obecność cieszy i pozwala dostosować styl rozgrywki do swoich upodobań. Choć nie miałbym nic przeciwko, gdyby w kolejnej części został rozwinięty.
Jeśli graliście w poprzednie odsłony serii, na pewno zauważycie wizualną metamorfozę, do jakiej doszło w Call of Juarez: Gunslinger. Gra za sprawą cel-shadingowych efektów została upodobniona do animowanego komiksu. Końcowy efekt jest naprawdę niezły. Techland nie zawiódł również, jeśli idzie o udźwiękowienie - zarówno muzyka, dźwięki i głosy postaci brzmią tak, jak powinny. Pod tym względem Call of Juarez: Gunslinger to prawdziwy western. I nie tylko pod tym zresztą.
Call of Juarez: Gunslinger wystarczy na 6-7 godzin znakomitej zabawy. Żałować można jedynie, że w grze zabrakło miejsca na prawdziwy, westernowy tryb multiplayer. Jednak czy można wymagać wszystkiego w takiej cenie (45 złotych), prawda? Tym bardziej, że kampania singlowa dostarcza dokładnie takich wrażeń, jakich można oczekiwać po wirtualnym westernie. Nie ma się co zastanawiać, najlepiej od razu złożyć zamówienie i czekać na kuriera z rewolwerami w dłoniach. Albo wsiąść na konia i pojechać do najbliższego sklepu. Wio!