Bulletstorm: Duke of Switch – recenzja

​Po ośmiu latach uwielbiany przez wielu FPS powrócił w zmienionej formie. Edycja "Duke of Switch" otwiera Bulletstorm na fanów japońskich RPG, ogrywania indyków w podróży oraz Pokemonów. Sądząc po jakości portu oraz rozrywce płynącej z gameplayu, była to świetna decyzja.

Miałem w swoim życiu kilka takich etapów, kiedy skupiałem się przede wszystkim na grach single player. Nie trwało to zbyt długo i nie pochłonąłem setek różnych tytułów, ale zaczerpnąłem wiedzy od miłośników niemalże każdego gatunku. Jedni polecali Stardew Valley, inni Personę czy powrót do Final Fantasy, a jeszcze kolejni bibliotekę exlusivów na PlayStation 4. Kiedy przychodził jednak temat FPS-ów, w ramach odpoczynku od Call of Duty, obok świetnego ostatnio Dooma czy Halo, w jakiejś formie zawsze powracał temat Bulletstorma.

Nigdy nie uległem pokusie, nawet kiedy światło dzienne ujrzała edycja na PS4. Dopiero teraz, po premierze Duke of Switch, zdałem sobie sprawę, jak wiele mnie omijało. Okazuje się bowiem, że Bulletstorm to frajda w czystej postaci. Świadomy FPS, który w pełni zdaje sobie sprawę, czym chce być i dostarcza tym samym mnóstwo radości ze kapitalnie zaprojektowanej kampanii.

Reklama

Jeżeli chodzi o aspekt fabularny, nie spodziewajcie się raczej żadnych rewelacji. Bulletstorm szybko daje nam pretekst do wyciągnięcia broni, a ciągłe strzelaniny przeplata głównie dowcipami oraz wymianami zgryźliwych komentarzy. Wcielamy się w rolę Graysona Hunta, lidera grupy Dead Echo, która utknęła na planecie Stygia. W pierwszych minutach zostaje nam przedstawiony nasz wróg numer jeden oraz cel do wykonania. Pozostały czas spędzamy przede wszystkim na pokonywaniu fal wrogów, bez martwienia się o zwroty akcji czy kreacje postaci pierwszoplanowych.

Pod wieloma względami Bulletstorm jest przeciwieństwem współczesnych gier akcji. Dzięki liniowej fabule, pozbyciu się misji pobocznych czy eksploracji, powrót do starszego tytułu pozwala na chwilę odpocząć od ciągłego wciskania gracza w otwarty świat. Chociaż cała kampania jest całkowicie zaplanowana i nie zostawia wiele miejsca na powtarzalność, przyprawia nas o szeroki uśmiech na twarzy już po pierwszym, durnym dowcipie.

W Bulletstormie zakochałem się gdzieś w okolicach dziesiątej minuty, kiedy w ramach trwającego jeszcze samouczka gra kazała mi kopnąć nadbiegającego przeciwnika. Posłusznie wcisnąłem przycisk B i zobaczyłem, jak wróg zaczyna lecieć w zwolnionym tempie z rozłożonymi na boki rękoma, czekając wręcz, aż wpakuję w jego ciało kilka nabojów ze swojego karabinu. Już wtedy wiedziałem, z jaką grą mam do czynienia i nie zawiodłem się aż do napisów końcowych.

Spowodowane jest to przede wszystkim kreatywnością deweloperów. People Can Fly jasno daje do zrozumienia, że chodzi o różnorodność i rozrywkę, a nie precyzyjne strzelanie przeciwnikom pomiędzy oczy. Gra zachęca nas do wykorzystywania nowych broni, umiejętności i szukania kolejnych sposobów na pozbywanie się fal wrogów. Zaczynamy odkrywać, jak fenomenalnie współgrają ze sobą poszczególne elementy naszego ekwipunku i odczuwamy satysfakcję z coraz to bardziej kreatywnego korzystania z wręczanych nam strzelb oraz karabinów.

Na dodatkową pochwałę zasługuje również samo zaprojektowanie poziomów. Pewnie dużo mniej przyjemności dostarczałaby kampania, gdyby rywale wychodzili grupami z kilku miejsc, które można dostrzec niemalże z kilometra. Wszystkiego dopełniają liczne wybuchy oraz różnorodne scenerie. Kampania jest kompletna, dostarcza dokładnie tego, co zostaje nam zasugerowane na samym początku i nie pozwala się oderwać aż do ostatniego aktu.

Udał się również port na Switcha. Gra działa płynnie w trybie stacjonarnym, nie gubiąc klatek nawet przy najbardziej widowiskowych oraz pełnych przeciwników scenach. Zdarzają się okazjonalne spadki w trybie przenośnym, kiedy akurat przelatujemy wślizgiem przez wybuchającego rywala, ale na szczęście nie zdarzają się żadne błędy czy problemy, które znacząco wpływałyby na rozgrywkę.

W rezultacie ciężko się do Bulletstorma jakkolwiek przyczepić. Oczywiście gra nie wygląda oszałamiająco, a tekstury na Switchu czasami pozostawiają wiele od życzenia, ale chyba nikt nie spodziewa się wizualnych rewelacji po porcie ośmioletniej gry na konsolę Nintendo. Żałuję jedynie, że do Duke of Switch nie trafił tryb kooperacji, który dostępny jest w edycji Full Clip na konsole nowej generacji.

Poza tym Bullestorm to kompletny i wyjątkowo satysfakcjonujący FPS. Rozgrywka jest świetna, strzelanie sprawia mnóstwo przyjemności, a szeroki wachlarz umiejętności pozwala urozmaicić ciągłe korzystanie z broni. Miejmy nadzieję, że premiera na Switchu zapewni twórcom więcej rozgłosu, ponieważ ich gra naprawdę na to zasługuje.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy