Borderlands: The Pre-Sequel - recenzja
Borderlands doczekało się w prequela, w którym możemy zgłębić opowiedzianą w serii fabułę, a także... wcielić się w "tych złych"!
Borderlands było jedną z większych niespodzianek ostatnich lat. Przed premierą nie mówiło się o niej tyle, ile mówi się o największych przebojach (tych, które później niekoniecznie tymi przebojami się okazują), a udało jej się zdobyć tak liczne grono fanów, że kolejne odsłony serii w pewnym momencie stały się równie pewne, co to, że słońce kiedyś zgaśnie.
W tym roku mieliśmy zagrać już w trzecią część, ale jej wydanie przeniesiono na 2015. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo w tym roku także doczekaliśmy się nowej gry z serii, choć mówimy w tym przypadku o fabularnym spin-offie i prequelu zarazem. Przed wami Borderlands: The Pre-Sequel!
W nowej odsłonie serii możemy prześledzić okres, w którym główny zły z Borderlands 2 - Przystojny Jack - dopiero przeradza się w antagonistę, jakiego znamy. Historia rozpoczyna się od przechwycenia stacji kosmicznej Helios, należącej do firmy Hyperion, którą to (stację, nie firmę) Przystojny Jack postanawia odbić z rąk wroga. W tym celu zatrudnia do pomocy nas, czyli... jedną z czterech postaci, które otrzymujemy do wyboru.
W Borderlands: The Pre-Sequel możemy wcielić się w jedną ze złych postaci: cybernetycznego żołnierza Wilhelma, kojarzoną z "jedynki" Atenę oraz strzelającą z rewolerwów Nishę; a także w - i tu niespodzianka - pociesznego robota Claptrapa, którego na pewno znacie, jeśli graliście w dotychczasowe odsłony Borderlands. Każdy z bohaterów został naturalnie obdarzony odmiennymi umiejętnościami.
I tak Nisha może strzelać z dwóch typów broni palnej jednocześnie, Atena posługuje się specjalną tarczą, a Wilhelm może przyzywać dwa drony, z których jeden leczy, a drugi pomaga w eliminacji przeciwników. Z kolei zdolność specjalna Claptrapa zostaje... wylosowana. Czasem trafiamy lepiej, czasem gorzej. Niektóre umiejętności są bardziej przydatne, a inne mniej. Natomiast większość przyprawia o uśmiech na twarzy.
Akcja Borderlands: The Pre-Sequel toczy się nie na znanej z poprzednich części Pandorze, ale na jednym z jej księżyców - Elpis. To o tyle ciekawe rozwiązanie ze strony twórców (tym razem było to studio 2K Australia), że na Elpis brakuje przyciągania (o tak, od teraz możecie skakać niczym zające!), a także tlenu, przez co wszyscy na powierzchni noszą specjalne zasobniki, które - poza tym, że można dzięki nim oddychać - pozwalają zwiększyć siłę wystrzału czy skakać jeszcze wyżej.
To wszystko zmienia trochę rozgrywkę, którą poznaliśmy w pierwszych dwóch częściach. Jest ona bardziej efektowna i... pionowa. Często musimy toczyć z wrogiem walki na wyższych poziomach czy w powietrzu. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze zupełnie nowe, kosmiczne giwery, wśród których pojawiły się karabiny laserowe, a także broń pozwalająca nam m.in. zamrażać przeciwników.
Część gry spędzamy na otwartej przestrzeni (poruszanie się po większych połaciach terenu ułatwiają dwa pojazdy), a część w bazach i kompleksach. Odwiedzane lokacje są całkiem różnorodne i trudno się nimi znudzić. W ogóle osadzenie akcji na Elpis okazało się dobrym posunięciem. Choć uwielbiamy Pandorę, to z miłą chęcią przenieśliśmy się w inne miejsce. Ot, dla odmiany. Przejście całej kampanii zajmuje przeszło 15 godzin, choć łączny czas gry zależy od tego, ile poświęcicie go na przechodzenie misji pobocznych.
Zmieniło się otoczenie, ale nie zmieniło się poczucie humoru. Borderlands: The Pre-Sequel zawiera wiele żartów, nawiązań do popkultury czy zgrywów, które w mniejszym lub większym stopniu powinny poprawić wam humor. Naprawdę nieźle wypada oprawa audiowizualna. Technologicznie nie jest to już może "świeżynka" (Borderlands 3 pod tym względem powinno ustanowić nową jakość), ale ukazana w grze stylistyka nadal może się podobać. Bardzo dobrze brzmi ścieżka dźwiękowa, podobnie jak głosy postaci. Aktorzy wykonali kawał dobrej roboty.
Borderlands: The Pre-Sequel to odsłona, której powinniśmy nadać numerek dwa i pół. Gra zawiera trochę nowości (przede wszystkim chodzi nam o nowe, dające niedostępne wcześniej możliwości, ale także o świeże typy broni czy postacie), ale jest ich za mało, aby można ją było uznać za pełnoprawną kontynuację. Serii przydałby się także nowy silnik, którego na pewno doczekamy się w "trójce", oraz rozwiązania, które określą ją na nowo. A zatem - bawcie się dobrze, a później czekajcie na Borderlands 3!