Bleeding Edge - recenzja

Bleeding Edge /materiały prasowe

​Miałem nadzieję, że studio Ninja Theory po świetnym Hellblade: Senua's Revenge pójdzie za ciosym i znów nas czymś zachwyci, tymczasem...

... zespół postanowił przedstawić światu coś zupełnie innego. Jego najnowsza produkcja - Bleeding Edge - to sieciowy slasher, którego niektórzy porównują do Overwatch Blizzardu (podobieństwa rzeczywiście da się dostrzec). Gra powstała na zlecenie Microsoftu, który włączył ją do oferty Xbox Game Pass, pozwalając abonentom tej usługi bawić się w najlepsze. No właśnie, ale czy aby na pewno "w najlepsze"?

W Bleeding Edge przenosimy się na areny, na których swoje pojedynki toczą dwa czteroosobowe zespoły. Występują w nich zróżnicowane postacie, wyspecjalizowane w ataku, w obronie lub we wsparciu. Każde starcie trwa parę minut, co oznacza, że jest to dobra gra "z doskoku". Starcia są intensywne, widowiskowe, a zarazem posiadają dość wyraźny element taktyczny. Ważna jest współpraca między graczami. Nawet najzdolniejszy gracz z najlepiej wyważoną postacią nie ma szans na zwycięstwo, jeśli drużyna przeciwnika będzie wyraźnie lepiej zgrana od tej jego. A skoro mowa o postaciach, to wypada wspomnieć, że ich umiejętności odgrywają dużą rolę w potyczkach, a ich różnorodność jest naprawdę zadowalająca. W gruncie rzeczy mamy tutaj do czynienia z naprawdę przyzwoitą multiplayerową grą akcji. Niestety, do pełni szczęścia brakuje w niej kilku istotnych rzeczy.

Reklama

Przede wszystkim brakuje w niej zawartości. Gra została udostępniona na początku kwietnia, wyglądając wtedy pod tym względem bardzo biednie. Jednak od tamtej pory niewiele się zmieniło. W dalszym ciągu ma ona do zaoferowania raptem dwa tryby - w pierwszym z nich bawimy się w przejmowanie wyznaczonych punktów na mapie, a w drugim skupiamy się na zbieraniu i dostarczaniu surowców - które mimo, że całkiem udane, nie potrafią zatrzymać na ekranie na dłużej. Zdecydowanie brakuje meczów rankingowych, turniejów i jakichkolwiek dodatkowych opcji, które pozwoliłyby urozmaicić rozgrywkę.

Na tym nie koniec. W Bleeding Edge znajdziecie raptem pięć plansz, które również mogę pochwalić - zarówno za projekt, jak i za wykonanie... no, ale sorry, pięć plansz? Jedynie repertuar bohaterów został od premiery poszerzony. Na start twórcy zaprezentowali jedenaście postaci, a obecnie jest ich... dwanaście Niedawno do ich grona dołączył zmechanizowany delfin imieniem (wabiący się?) Mekko. Obawiam się, że jeśli twórcy będą rozwijali swoją grę w takim tempie, gracze zdążą się nią znudzić, zanim zbuduje się wokół niej sensowna - i sensownej wielkości - społeczność.

W kolejnych potyczkach w Bleeding Edge (przy których spędziłem jakieś trzy godziny, zanim zaczęła mi doskwierać nuda) zdobywamy punkty doświadczenia, które możemy zainwestować na przykład w elementy pozwalające personalizować wojowników. Ale ich także jest tutaj tyle, co kot napłakał. Autorzy obiecują, że będą w niedalekiej przyszłości wprowadzać kolejne. Pozostaje czekać. Generalnie trzeba czekać i obserwować zapowiedzi dotyczące kolejnych aktualizacji, bo Bleeding Edge ewidentnie ma potencjał, który nie został wykorzystany głównie przez skąpą zawartość.

Podoba mi się oprawa audiowizualna Bleeding Edge. Mam na myśli nie tylko wykonanie (gra wygląda naprawdę nowocześnie), ale także ogólną estetykę oraz spójność przedstawionego świata. Żałuję wręcz, że twórcy nie zdecydowali się opowiedzieć o nim - podobnie jak o występujących w nim postaciach - czegoś więcej. Przydałoby się chociaż jakieś krótkie wprowadzenie, które pozwoliłoby nam poczuć świat, w którym twórcy chcieliby, abyśmy spędzili wiele godzin.

Z pozytywów - wygląda na to, że twórcy biorą sobie do serca narzekania graczy dotyczące stabilności serwerów oraz lagów, które zaraz po premierze były jedną z najczęściej wymienianych bolączek Bleeding Edge. Obecnie sytuacja wygląda lepiej i nie sądzę, aby ktokolwiek mógł narzekać. Jasne, od czasu do czasu coś szarpnie, ale nie jest to zjawisko o takiej częstotliwości, aby się nim jakoś specjalnie przejmować i się o nim rozpisywać.

Podsumowując, Bleeding Edge to całkiem udany gra akcji do pogrania przez sieć, ale o tak ubogiej zawartości, że po kilku godzinach zaczniecie mieć wrażenie, jakbyście zainstalowali jakieś demo. Jest jednak nadzieja, że z czasem produkcja Ninja Theory się rozrośnie. Studio może liczyć na wsparcie giganta, dla którego to, czy odniesie ona sukces, jest z pewnością sprawą nie tylko ekonomiczną, ale i ambicjonalną. Trzymam kciuki, abym za pół roku lub rok mógł do poniższej oceny dodać przynajmniej jedno oczko!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy