Black Mesa - recenzja

Black Mesa /materiały prasowe

​Na Half-Life'a 3 nie ma póki co szans, a w Half-Life: Alyx zagrają tylko nieliczni. Co w tej sytuacji powinni zrobić fani tej serii? Kupić Black Mesa!

Gdy w ubiegłym roku Valve zapowiedziało, że pracuje nad kolejną grą z cyklu Half-Life, gracze zaczęli przebierać nogami z ekscytacji. Jednak szybko stracili entuzjazm, gdy okazało się, że owym nowym projektem jest tytuł przeznaczony wyłącznie na VR - Half-Life: Alyx. Co prawda, zapowiada się on naprawdę dobrze (twórcy twierdzą, że będzie przełomowy dla kategorii gier na VR), ale zagra w niego tylko niewielka grupka. Ta, która posiada: a) dostęp do gogli VR, b) komputer na tyle mocny, by udźwignąć wymagania sprzętowe. Na szczęście ci z was, którzy do tego grona nie należą, a tęsknią za Half-Life'em, mają powód do radości, i to niemały.

Reklama

Po prawie dwudziestu dwóch latach od premiery pierwszej części przygód Gordona Freemana studio Crowbar Collective zakończyło prace nad jej kompletnym remake'iem, zatytułowanym Black Mesa. Jest to wznowienie nieoficjalne, ale tak dobre, że gracze, którzy mieli już z nim do czynienia (wczesny dostęp do niekompletnej gry można było kupić już o 2015 roku), rozpływają się w zachwytach. Nie omieszkałem sprawdzić końcowego produktu, na który wszyscy czekaliśmy około piętnastu lat. Czy było warto? Już teraz mogę odpowiedzieć na to pytanie: i to jak!

Black Mesa nie miesza nic w fabule oryginału. Ponownie wcielamy się w niej w Gordona Freemana, fizyka teoretycznego pracującego w tytułowym kompleksie, w którym pewnego dnia dochodzi do tragedii. Gdy główny bohater traci, a następnie odzyskuje przyjemność (to, że w ogóle przeżył, zawdzięcza specjalnemu kombinezonowi), okazuje się, że laboratorium zostało zniszczone, a dookoła roi się od dziwnej maści stworów, które zdaje się, że wyłażą przez portale prowadzące z innego świata. Pora zorientować się, co dokładnie się wydarzyło, i... postarać się przeżyć.

Pod względem rozgrywki Black Mesa także nie odbiega od pierwowzoru. Podobnie jak przed laty, tak i tym razem przemierzamy różne części kompleksu i stawiamy czoła monstrom z innego wymiaru - headcrabom, antlionom czy zombie. Oczywiście Crowbar Collective zrobiło wszystko, co w jego mocy, aby gra wyglądała nowocześnie, bardziej spektakularnie, poważniej i - tam, gdzie trzeba -  bardziej dramatycznie. Czy ta sztuka się udała? Zdecydowanie! Black Mesa to nie tylko zestaw lepszej jakości tekstur czy wygładzonych modeli postaci. To kompletny remake, który dokłada ponadto sporo od siebie.

Chodzi mi nie tylko o ulepszoną mechanikę strzelania czy fizykę, którym bliżej do drugiej części Half-Life'a, ale również - a raczej przede wszystkim - o to, co zrobiono z końcowymi etapami, rozgrywającymi się w wymiarze Xen (tym, z którego pochodzą te wszystkie stwory). W oryginale wypadały one mizernie. Większość graczy prawdopodobnie wyparła je z pamięci, bo psuły one tylko obraz fantastycznego, kultowego wręcz FPS-a. Na szczęście Crowbar Collective odmieniło wizytę w Xen nie do poznania - zarówno pod względem mechaniki, jak i oprawy graficznej. Skakanie po platformach stało się przyjemniejsze i bardziej dramatyczne, niektóre plansze wyraźnie upiększono, a inne całkowicie przebudowano. Obecnie wycieczka do Xen to jeden z najciekawszych etapów gry.

Jestem pod wielkim wrażeniem tego, ile Crowbar Collective włożyło wysiłku w to, by Black Mesa stała się tym, czym jest teraz, w wersji 1.0. To Half-Life z zachowaną całą swoją duszą sprzed lat, ale tak unowocześniony, tak upiększony i tak rozbudowany, że aż trudno uwierzyć, że to ta sama gra. Owszem, momentami czuć, że to remake przeboju sprzed ponad dwóch dekad, ale myślę, że nie sposób było tego całkowicie uniknąć. Graliście w oryginał? Zobaczcie, jak wygląda w nowym wydaniu. Nie graliście? Nadróbcie zaległości! Tym bardziej, że cena remake'u to zaledwie 72 złote.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy