BioShock: Infinite

Mamy dopiero kwiecień, wiosna nawet jeszcze nie zapukała do drzwi, a w świecie gier już pojawił się murowany kandydat na przebój roku. I nie ma w tym ani krzty przesady.

Wśród tegorocznych premier "growych" nie mieliśmy jak na razie zbyt wielu miłych niespodzianek. Więcej było rozczarowań - Aliens: Colonial Marines okazał się kompletną porażką, Crysis 3 nie wykorzystał w pełni potencjału (chyba, że mówimy o warstwie wizualnej), za Sniper: Ghost Warrior 2 możemy się tylko wstydzić (OK, nikt na ten tytuł specjalnie nie liczył, ale po cichu liczyliśmy na choć trochę przyjemne zaskoczenie). Aż w końcu światło dzienne ujrzał BioShock: Infinite, który wciągnął nas bez chwili zawahania, przeżuł i wypluł po paru dniach, nie pozostawiając złudzeń, że jest jedną z najlepszych gier wideo. Nie w tym roku. W ogóle.

Reklama

W BioShock: Infinite wcielamy się w Bookera DeWitta, prywatnego detektywa, który w zagadkowych okolicznościach rozpoczyna swoje najnowsze dochodzenie. Ma za zadanie odszukać tajemniczą Elizabeth. W tym celu zostaje, zupełnie niespodziewanie, przeniesiony do Columbii. Czy też może raczej na Columbię, gdyż bardziej przypomina ona wielki okręt powietrzny niż miasto. Chociaż miastem w rzeczywistości jest, tyle że podniebnym i... nietypowym. Jego mieszkańcy to bez wyjątku religijni fanatycy, czczący swojego Proroka oraz Boga, a jednocześnie bezlitośni tępiciele posiadaczy innego od nich koloru skóry. Nietrudno dopatrzeć się w tym osobliwym uniwersum nawiązań do amerykańskiej historii, co tylko czyni je bardziej autentycznym. A połączenie skrajnej religijności z polanym krwią niewinnych rasizmem to zestawienie nie tylko kontrowersyjne, ale przede wszystkim intrygujące.

Świat w BioShock: Infinite poznaje się z ogromnym zaciekawieniem i ciągłym zdziwieniem, jak ktoś nieobdarzony boską mocą mógł stworzyć coś tak osobliwego i pięknego. Już od pierwszych minut jesteśmy uczestnikami niecodziennego pokazu audiowizualnego, który śmiało można uznać za dzieło wybitne. Columbię zaprojektowano z wielkim polotem i wykorzystaniem wszelkich pokładów kreatywności, a jednocześnie z kunsztem i wyczuciem estetyki. Projekty lokacji, sposób ożywiania ich (Columbia naprawdę tętni życiem!), modele bohaterów, dobór kolorów i środków przekazu, przerywniki filmowe - wykonanie tych elementów w BioShock: Infinite powinno być rozkładane na czynniki pierwsze na wszystkich uczelnianych kierunkach związanych z tworzeniem gier wideo. A jeśli uważacie, że przesadzam, prawdopodobnie nie widzieliście jeszcze BioShock: Infinite i najwyższa pora nadrobić zaległości.

No dobrze, ale to, że gra wygląda i brzmi świetnie, nie czyni z niej jeszcze wielkiego hitu. Na szczęście cała reszta BioShock: Infinite dotrzymuje kroku stronie artystycznej. Część trzecia serii - podobnie jak dwie poprzednie - reprezentuje gatunek FPS-ów, w których trup ściele się gęsto. Niedługo po postawieniu stopy na pokładzie Columbii zaczynamy krwawą rozwałkę, która będzie się ciągnąć (z przerwami) aż do samego końca (nawiasem, pozostawiającego gracza w stanie głębokiej konsternacji). Wykorzystujemy w niej pistolety, karabiny, snajperki, gatling guna czy granatniki, a dodatkowo wspieramy się specjalnymi mocami. Te były już dostępne w poprzednich dwóch odsłonach, ale tutaj zmieniono im nazwę (od teraz to vigory) i odświeżono repertuar.

I tak możemy m.in. przyzywać kruki, ciskać w przeciwników ognistymi kulami czy razić ich piorunami. Oczywiście moce zdobywamy z czasem. Z czasem też możemy je ulepszać, podobnie jak broń czy wytrzymałość naszego bohatera. Ten nie obyłby się także bez specjalnego haka, umocowanego na lewym ramieniu, który służy nie tylko do eliminowania wrogów, ale również do poruszania się po Columbii, w której pełno szyn, na których możemy się zawieszać i przemieszczać między platformami.

Jako strzelanka BioShock: Infinite nie jest ani trochę odkrywczy. W tym przypadku mamy raczej do czynienia z rzemieślniczą, ale bardzo dobrze wykonaną robotą niż z próbą wynalezienia prochu na nowo. Gra jest na pewno szybsza od swoich poprzedniczek, co należy uznać za plus. Przerwy pomiędzy kolejnymi cutscenkami, dialogami i dalszym popychaniem wyśmienitej fabuły (to, obok oprawy, największy atut BioShock: Infinite) są tak dynamiczne, że nawet nie zauważamy, kiedy rozpłataliśmy kolejną gromadkę przeciwników.

Gameplay urozmaica także obecność Elizabeth, którą w końcu odnajdujemy (nie zdradziłem chyba zbyt wiele?) i która towarzyszy nam w dalszym podróżowaniu po Columbii. Pomimo że uniwersum sprawia wrażenie otwartego i czasem możemy podjąć jakąś decyzję, charakter rozgrywki w BioShock: Infinite jest raczej liniowy, ale nie przeszkadzało mi to ani trochę. Przeciwnie, uważam, że Ken Levine i spółka nie byliby w stanie stworzyć tak pięknej, dynamicznej i wciągającej gry, gdyby postanowili dać graczom więcej wolności. Mnie w zupełności wystarczyło jej złudzenie.

BioShock: Infinite podbija serca graczy i recenzentów z całego świata. Podbił i moje. Ale nie dlatego, że jest wybitna jako gra. Nie, to bardzo dobry, ale ani rewolucyjny, ani rewelacyjny shooter. To, co urzeka w najnowszym dziele Irrational Games, to przedstawiona w nim wirtualna przygoda, wciągająca po sam czubek głowy od pierwszych minut i nie pozwalająca odejść bez kończenia jej. Osadzona w świecie, którego nigdy nie zapomnę, oraz przedstawiona w sposób, którego nie powstydziliby się bogowie kinematografii. A może to właśnie oni powinni uczyć się od twórców BioShock: Infinite, hm?

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama