Zynga, czyli gdzie się podziały miliony dolarów?!

Wyobraź sobie - zakładasz firmę, osiągasz sukces, zarabiasz miliony, otwierasz biura w różnych zakątkach świata, zatrudniasz setki nowych pracowników, wchodzisz na giełdę...

... aż do dnia, w którym orientujesz się, że tracisz to wszystko. Przychody maleją, koszty pozostają na niezmienionym poziomie (więc trzeba je zmniejszać, m.in. zamykając biura, zwalniając pracowników i anulując projekty), wartość twojej firmy na giełdzie spada z dnia na dzień. I to wszystko dzieje się na przestrzeni kilku lat. Taka historia spotkała Marka Pincusa, założyciela i CEO Zyngi - spółki, która szybko dostała się na sam szczyt i równie szybko zaczęła z niego spadać.

Mark Pincus założył swoją firmę w kwietniu 2007 roku. Nazwał ją Presidio Media, ale w lipcu zmienił nazwę na Zynga. "Na cześć" swojego buldoga, Zingi, który był także inspiracją dla projektantów logo przedsiębiorstwa.

Reklama

Pierwsza gra Zyngi - Texas Hold'em Poker (teraz znana jako Zynga Poker) - ukazała się również w lipcu 2007. Był to początek pasma sukcesów firmy. Na początku 2008 roku otrzymała ona pierwsze dofinansowanie - 10 milionów dolarów. Kilka miesięcy później kilka kolejnych firm dołożyło do tego 29 milionów dolarów. Biznes zaczął się kręcić na pełnych obrotach. Nie tylko dlatego, że były pieniądze na jego rozwój, ale przede wszystkim dlatego, że Pincus trafił z jego tematyką na podatny wówczas grunt. Gry tworzone z myślą o Facebooku bawiły i łączyły ze sobą miliony użytkowników tego portalu z całego świata. Młodych i starych, chudych i grubych, biednych i bogatych. Wszyscy grali w gry Zyngi.

FarmVille, CityVille, Mafia Wars, Zynga Poker - to najpopularniejsze tytuły z portfolio firmy z buldogiem w logo. Ale poza nimi Zynga wydała jeszcze dziesiątki innych. Firma stała się prawdziwą fabryką facebookowych gier. Nie wszystkie z nich się przebiły, ale Pincus i tak miał powody do radości. W końcu stał się prawdziwym magnatem w krainie społecznościowego grania. Nikt nie potrafił Zyndze "podskoczyć". Przez kilka lat istnienia w jej grach bawiły się setki milionów internautów ze 175 krajów. Przychody rosły, spółka weszła na giełdę, stała się prawdziwym gigantem.

Ale dobrobyt nie trwał wiecznie. W ubiegłym roku jasnym stało się, że Zynga była gigantem, ale na glinianych nogach. Jesienią zaczęło mówić się o poważnych problemach spółki. Za medialnymi doniesieniami poszły konkretne czyny - zwolnienia pracowników (w pierwszej fazie wypowiedzenia wręczono 5% zatrudnionych), rezygnacja z niektórych gier i anulowanie zaplanowanych projektów. Zynga przestała na siebie zarabiać, wartość jej akcji spadała z dnia na dzień. Sytuacja firmy obróciła się o 180 stopni.

Dlaczego? Jak zwykle powodów nałożyło się kilka...

Po pierwsze - moda na Facebooka zaczęła przemijać. To nie było trudne do przewidzenia, że bańka napompowana przez Marka Zuckerberga i spółkę w końcu pęknie. Po wejściu na giełdę okazało się, że Facebook wcale nie jest taki "fajny", jak się niektórym wydawało. Poza tym, że portal miał problemy z rentownością, w końcu zainteresowanie nim zaczęło słabnąć. A w związku z tym zaczęła zdecydowanie maleć także popularność gier społecznościowych, czyli nie tyle głównego, co jedynego obszaru, w którym operowała Zynga.

Po drugie - reputacja Zyngi nie była (i nie jest) najlepsza. Marc Pincus i reszta sami sobie na to zapracowali, konsekwentnie budując wizerunek firmy, która bezczelnie kopiuje to, co wymyślili inni. Jednym z przykładów jest sytuacja, gdy Zynga, zauważywszy sukces gry Tiny Tower, chciała wykupić ją wraz ze studiem twórców, NimbleBit. Kiedy spotkała się z odmową, stworzyła nową aplikację, Dream Heights, która od Tiny Tower nie różniła się praktycznie niczym. "Nawet kiedy nie zgadzasz się na pracę dla Zyngi, czasem i tak kończysz, pracując dla Zyngi" - skomentował na Twitterze David Marsh z NimbleBit.

Powyższa sytuacja nie była odosobniona. Jeszcze głośniejsza była (i zasadniczo jest nadal) potyczka Zyngi z Electronic Arts. "Elektronicy" oskarżyli spółkę Pincusa o skopiowanie ich gry, The Sims Social. Rzeczywiście, wydana przez Zyngę The Ville nie różniła się od społecznościowych "Simsów" prawie niczym. Sprawa znalazła się w sądzie.

Po trzecie - krótkowzroczność i przesadne pompowanie balona. Zynga wpadła w tę samą pułapkę, co Facebook. Zamiast rozwijać się stopniowo, rozsądnie i myśląc o przyszłości, jej szefowie żyli głównie "tu i teraz", starając się wycisnąć z biznesu wszystkie soki. Na krótką metę okazało się to dobre (zarząd Zyngi mieszka pewnie w bardzo dużych domach i jeździ bardzo szybkimi samochodami), ale na dłuższą - zgubne. Napompowany balon społecznościowego grania musiał w końcu pęknąć, bo wyczerpał się entuzjazm, z jakim spotkała się ta forma rozrywki lata temu.

Na szczęście (przede wszystkim dla Zyngi) nie wszystko stracone. Szefowie firmy dostrzegli już problem i podjęli działania ratunkowe. Spółka zrezygnowała z większości projektów społecznościowych na rzecz rozwoju w sektorze gier mobilnych. Tutaj na pewno nie będzie jej tak łatwo, jak było na Facebooku sześć lat temu, bo konkurencja już się tu na dobre zadomowiła, ale wydaje się to rozsądnym kierunkiem rozwoju. Na pewno rozsądniejszym niż dalsze kopiowanie gier, w które gra coraz mniej osób.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Zynga | cityVille
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama