Szef firmy Razer krytykowany za mobbing

​Min-Liang Tan jest dyrektorem generalnym firmy Razer, która rysuje się jako interesujące miejsce pracy, pełne nowych technologii i ciekawych gadżetów. Po części tak właśnie jest, o ile przejdziemy do porządku dziennego z szefem, którego liczna grupa byłych pracowników określiła jako tyrana.

Źródłem rewelacji jest serwis Kotaku, który dotarł do czternastu byłych pracowników. Większość zdecydowała się mówić tylko anonimowe, z obawy przed odzewem. "Wszyscy byliśmy tam, by generować dla niego pieniądze" - przyznaje jedna z zatrudnionych w przeszłości osób.

Całe dziesięć osób miało do opowiedzenia historie, w których Tan krzyczał na podwładnych lub - co gorsza - rzucał przedmiotami. Inni nawet po 13 latach pracy byli publicznie poniżani przed kolegami i grożono im zwolnieniem. Firma działała podobno jak "dyktatura", opętana "kulturą strachu".

Reklama

Wielu z pracowników znosiło takie traktowanie, z niecierpliwością oczekując na moment, w którym Razer stanie się firmą giełdową, co miało przełożyć się na spore zyski dla wszystkich zaangażowanych. Razer ze swojej strony zapewnił w komunikacie, że wszystko jest w porządku.

"To nie jest demokracja, to dyktatura" - miało być jednym z ulubionych powiedzonek samego Tana, zapewnia jeden z byłych pracowników. "Nie było niczego, czego nie chciał kontrolować, bez względu na to, jak małe były to kwestie. Nic nie działo się bez jego wkładu" - dodaje ta sama osoba.

"Głośne przekleństwa słychać było z biura szefa niemal zawsze, gdy ktoś się w nim znajdował" - komentuje jeden z rozmówców Kotaku. Innemu grożono przemocą, jeszcze w inną osobę poleciał przedmiot (na szczęście Tan nie trafił). Z firmy można wylecieć za najdrobniejszą nawet pomyłkę.

"Moja kariera zakończyła się, gdy pewnego dnia nie poprosiłem o zgodę, by być dobrym rodzicem i parterem. Tan wymaga, by takie oddanie rezerwować wyłącznie dla niego i interesów jego rodziny" - wspomina jeden z byłych pracowników, mówiąc o wyczerpujących nadgodzinach w firmie Razer.

Tan pracował głównie w siedzibie w Singapurze, lecz w Kalifornii miał oddanego menedżera, który dzielił jego styl zarządzania. Mike Dilmagani potrafił podobno dzwonić do pracowników przebywających na urlopie i krzyczeć na nich, by ci natychmiast pojawili się ponownie w biurze.

"Porównuję pracę w Razer do syndromu sztokholmskiego. Nidzie indziej nie stworzyłem z kolegami takich więzów, ale więzi te powstały ze względu na strach przed zarządem. To były więzi zawiązane w celu przetrwania" - podsumowuje jeden z byłych pracowników.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Razer
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy