"Dobry nazista to martwy nazista" - dlaczego wciąż obawiamy się bohaterów z drugiej strony barykady?
Wyobraźcie sobie sytuację, w której jako młody żołnierz pędzicie na złamanie karku, żeby wesprzeć swoich towarzyszy podczas przeładowywania działa 88 mm. Następnie zabieracie skrzynkę z amunicją i czym prędzej ruszacie do bunkra, gdzie zajmujecie stanowisko strzelca. Łapiecie w garść karabin maszynowy i prujecie na oślep do przeciwników, ukrywających się we mgle oraz dziurach w ziemi wywołanych wcześniejszym bombardowaniem.
Sytuacja początkowo wydawała się komfortowa, jednak wroga armia przedarła się za twoje plecy, podpalając miotaczem ognia miejsce, w jakim przebywasz. Twoja postać umiera, kończy się prolog, a na ekranie wyskakuje tytuł gry. Tym razem amerykańscy żołnierze wygrali, ale w kolejnych misjach jako inny niemiecki wojak jeszcze nie raz zajdziesz za skórę przybyszom zza oceanu.
Opisana wyżej przeze mnie misja nie stanowiłaby dla większości graczy żadnego problemu. Na przestrzeni lat, w najróżniejszych produkcjach byliśmy świadkami rozmaitych sytuacji, często pokazujących okrucieństwo do jakiego człowiek może się dopuścić, obserwowaliśmy jak wielcy przywódcy nie liczyli się z życiem swoich podwładnych oraz wielokrotnie odpowiadaliśmy za masowe mordy na ludziach lub innych istotach. Większość gier to w stu procentach wymyślone twory, z opracowanym od podstaw światem, jego ideologiami i żyjącymi w nim społecznościami. Powstają jednak tytuły, które w bezpośredni sposób odnoszą się do wydarzeń historycznych. Swego czasu idealne środowisko dla producentów pełniła II wojna światowa, będąca prawdziwą skarbonką szokujących wydarzeń, heroicznych żołdaków i widowiskowych starć. Niektóre strategie, takie jak Company of Heroes czy Sudden Strike pozwalały stanąć po obu stronach barykady, natomiast w popularnych strzelankach zawsze przejmujemy kontrolę nad reprezentantami państw alianckich.
Pomyślcie, co by było, gdyby w nadchodzącym Call of Duty: WWII fabułę przedstawiono wyłącznie z perspektywy nazistowskich żołnierzy. Pod względem artystycznym, dałoby to autorom niesamowite pole do popisu i mogłoby wnieść spory powiew świeżości do tematyki. Z przyjemnością naprzemiennie wcieliłbym się w młodego niemieckiego rekruta, nie zdającego sobie jeszcze sprawy z sytuacji w jakiej się znalazł oraz doświadczonego dowódcy Wermachtu, zaślepionego nazistowskimi ideologiami. Taki kontrast i spojrzenie na wojnę z innej strony byłyby z pewnością przełomowe dla branży gier. Niestety, istnieje bardzo małe prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek będzie nam dane przeżyć taką historię. Kilka dni temu na naszym profilu facebookowym zadaliśmy wam pytanie, czy chcielibyście zagrać w tytuł z Nazistą w roli głównej. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami, większość osób (483 czytelników) odpowiedziało twierdząco, jednakże aż 122 użytkowników wyraziło swoją dezaprobatę. Grupa badawcza może nie była zbyt duża, przez co nie jest miarodajna, ale delikatnie pokazuje, jakie nastroje mogłyby panować wśród polskich graczy podczas premiery tego typu produkcji.
Sprzedaż gier w Polsce stale rośnie, ale nasze statystyki nadal nijak mają się do rozpowszechniania legalnych kopii na terenie innych krajów europejskich, takich jak Francja, Niemcy czy Wielka Brytania. Z tego właśnie powodu, amerykańskie studio pracujące nad grą z nazistowskim protagonistą raczej nie przejmowałoby się zbytnio ogólną niechęcią dużej części naszych rodaków do Niemców oraz kompleksami (w pełni zrozumiałymi) związanymi z działaniami naszych sąsiadów podczas II wojny światowej. Dla takiego Activision czy Electronic Arts liczyłyby się przede wszystkim zyski z wcześniej wymienionych trzech krajów, a w szczególności z państwa odpowiedzialnego za cały ambaras. Z pomocą portalu VGCharts mogłem ustalić, ile egzemplarzy (oczywiście wcześniej stosownie ocenzurowanego) Wolfenstein: The New Order rozeszło się na terenie Niemiec. Według informacji udostępnionych w serwisie wynika, że trochę ponad 154 tysiące kopii w wersji na PlayStation 4 trafiło do niemieckich graczy. Dla porównania, na tę samą platformę w całych Stanach Zjednoczonych sprzedano mniej więcej 440 tysięcy sztuk. Na pierwszy rzut oka różnica wydaje się być całkiem spora, ale można ją drastycznie zmniejszyć, gdy spojrzymy na liczbę ludności obu państw - USA 326 mln, Niemcy 82 mln. Pokazuje to, jak ważnym rynkiem dla branży gier są mieszkańcy wszystkich szesnastu landów.
Dlatego też potężni wydawcy liczący przede wszystkim na kolosalne zyski nie mogą pozwolić sobie na zrezygnowanie z udziałów wpływających z niemieckich sklepów. Prawdopodobieństwo, że strzelanka z Nazistą w roli głównej byłaby tam zbanowana jest niesamowicie duże. Kraj ten nie tylko słynie z absurdalnych decyzji odnośnie cenzurowania gier (np. kompletne usunięcie krwi w Bulletstormie lub przefarbowanie jej na zielony kolor w masie innych tytułów), to na dodatek prowadzi obecnie dosyć ostrą politykę przeciwko ideologiom Trzeciej Rzeszy. Od końca wojny, aż do 1 stycznia ubiegłego roku posiadanie lub udostępnianie książki "Mein kampf" napisanej przez Adolfa Hitlera było surowo zakazane. Zmieniło się to w chwili wygaśnięcia praw autorskich, przez co utwór został zaklasyfikowany jako część domeny publicznej. Problem z "Mein kampf" wynika chociażby z tego, że w niemieckim kodeksie karnym możemy znaleźć zapis (artykuł 86a), wyraźnie zaznaczający, że osoby rozpowszechniające na terenie kraju symbole partii nazistowskich, takie jak flagi, znaki, części umundurowania, hasła oraz pozdrowienia mogą zostać poddane grzywnie lub nawet pozbawienia wolności do trzech lat.
Ustępstwami od tego jest wykorzystywanie niemieckich motywów z czasów II wojny światowej do szerzenia kultury lub w celach edukacyjnych. Niestety, cenzorzy bywają często niezrozumiali w swoich decyzjach, przez co twórcy gier mogą bać się o umieszczanie wcześniej wymienionych symboli we własnych dziełach. Przykładowo, na terenie Niemiec w Wolfenstein: The New Order i nadchodzącym The New Colossus nie zobaczymy żadnej swastyki - zmodyfikowanie obu gier było warunkiem dopuszczenia ich do sprzedaży. Z podobnym problemem spotkało się lata temu popularne niegdyś Bionic Commando. W tym przypadku postanowiono jednak ocenzurować wersję angielską dostępną w Europie i Stanach Zjednoczonych. Jedynie w Japonii mogliśmy zagrać w oryginał, którego nazwa brzmiała Hitler’s Revival: Top Secret. Niemieccy cenzorzy gdyby teraz zobaczyli taki tytuł z pewnością padliby na zawał serca.
Moim zdaniem, grom brakuje swoistego odpowiednika "Upadku". W filmie Olivera Hirschbiegela mogliśmy przyjrzeć się bliżej Hitlerowi w ostatnich dniach jego życia. Naczelny Dowódca Wermachtu nie został w nim przedstawiony wyłącznie jako szalony fanatyk, a jako zagubiona osoba, która odczuwa wyraźne zmęczenie i nie może pogodzić się z porażką. Takie spojrzenie na Adolfa było dla wielu kinomanów nie do przyjęcia, ponieważ jesteśmy przyzwyczajeni do stawiania go w roli potwora, co, w mojej opinii, jest jak najbardziej uzasadnione. Chodzi mi natomiast o brak odwagi wielkich korporacji, które z obawy przed znacznie mniejszymi zyskami, wolą po raz setny poruszać te same wątki (operacja Market Garden będąca trzonem fabularnym Call of Duty: WWII trafiłą już chyba do każdej gry osadzonej w tamtym okresie), zamiast zerknąć na problem z innej perspektywy.
Mniejsi wydawcy lub producenci mają natomiast związane ręce, ponieważ niepowodzenie takiego projektu mogłoby doprowadzić do przekreślenia dalszej kariery studia lub w najgorszym przypadku do poniesienia konsekwencji prawnych wynikających z próby tuszowania przez Niemców swojego udziału w II wojnie światowej. Niestety, zachodni sąsiedzi nie zdają sobie sprawy, że im bardziej próbują wymazać dawne winy, tym częściej będą one im wypominane, co ostatecznie odbije się negatywnie na współczesnych, młodych Niemcach, którzy nie mieli z konfliktem nic wspólnego. Cierpi także na tym kultura, ponieważ nikt nie chce się wyrwać przed szereg, żeby tylko nie dostać kulki w łeb od nazistowskiego wojaka pochodzącego z dalekiej Nazistolandii. Szkoda, ponieważ gra z nazistą w roli głównej mogłaby być ciekawym doświadczeniem i wartościowym komentarzem do wydarzeń sprzed ponad siedemdziesięciu lat. Problemom powinno się stawiać czoła, a nie zamiatać je pod dywan.
Łukasz Morawski