Road Rash: The Dirt Bike

Miesiąc Fajfera...

Padający puszysty śnieg, świąteczny błogi nastrój oraz czerwony agent z Laponii uśpiły moją czujność. Nic nie zapowiadało końca świata, ni totalnej klęski tego jakże pięknego miesiąca grudnia. Wszystko rozpoczęło się od tego, że zaliczyłem kąpiel w pobliskim stawie przy temperaturze poniżej zera a warto dodać, że nie należę do żadnego stowarzyszenia morsów morskich (kij wie dlaczego nie przewidziałem załamania się lodu). W następnej kolejności jak przystało na rasowego testera racerów skasowałem ojcowskie UNO Turbo i.e. po tuningu. Mało tego. Następnego koszmarnego poranka, chcąc wysłać e-maila zorientowałem się, że twardziela zainfekował wirus CIH. No tego to już było za wiele. Osaczony zewsząd chorymi podejrzeniami rodzącymi się w mym umyśle nie przewidziałem kolejnego sprytnego podejścia PH, a okazał się nim ROAD RASH: THE DIRT BIKE.

Reklama

Taki przekręt mało kto już pamięta...

Tytuł ten spadł na Mnie niczym grom z jasnego nieba. Z niedowierzaniem postanowiłem po raz kolejny przejrzeć listę zapowiedzi na najbliższe miesiące. Nie dowierzałem własnym oczom - czyżby EA postanowiła zrobić wszystkim mikołajkowy prezent w postaci niezapowiedzianej gry? Do głowy zapukała myśl: Elektroniczni Artyści zapewne chcą rozgrzać nasze zmysły przed gorąco oczekiwanym nadejściem ROAD RASH 2000. Napalony niczym szczeniak widzący samicę z obfitym biustem przystąpiłem do konsumpcji. Pierwsze co wzbudziło moje podejrzenia to brak standartowych zapowiedzi innych produkcji tego team'u przed samą grą. No i gdzie do jasnej Anielki wsysło logo EA oraz basowy głos żywcem wyrwany z horroru oznajmiający dumnie "tu tałzen". Zamiast tego przywitała Mnie statyczna plansza z logo wydawcy, nie wzbudzająca żadnych pozytywnych emocji. Jak się później okazało to był dopiero początek niemiłych niespodzianek. Logo wcale nie przypominało jakoś oryginału EA a krzaczki niestety potwierdziły me domysły. Toż to (nie)zwykłe oszustwo! To wcale nie jest dobrze znany wszystkim fanom RoadRasha sequel tej serii. W jednej sekundzie zrzuciłem z siebie 12kg ubranego na siebie osprzętu, w którego skład wchodziły: pałki, pręty, kije, kastety, sprężynowce oraz łańcuchy. Dla Mnie oznaczało to jedno, a mianowicie cios poniżej pasa. Wysługiwanie się sprawdzonym, zaufanym tytułem do zbicia grubej szmalcówy na (prawie) nic nie wartym gniocie, bo taki okazał się podrobiony RR.

Rozbroiłem niewypał!

Menu biedne niczym rosyjskie stragany w centrum miasta zaoferowało Mi tylko trzy trasy, zresztą podobne do siebie niczym dwie krople wody. Rozplanowanie zakrętów, wzniesień oraz wybić przypomniało skomplikowaną grę, w którą na pewno mieliście okazję choć raz w życiu zapykać. Jak to szło? Jajeczka czy cuś? Co tyczy się samych trybów rozgrywki to biedniej już być nie mogło. Właściwie to programiści nie dali żadnej szansy wyboru - spartańsko: albo grasz, albo nie. Gdy zadecydujesz jednak poddać Swe nerwy ciężkiej próbie to kolej na wybór jednego z pięciu zawodników, wśród których ujrzysz mangowe charaktery. Po utożsamieniu się z jednym z nich kolej na wybór marki motocykla. Warto podkreślić, że znajduje się tu prawie cała elita: HONDA, YAMAHA, SUZUKI oraz KAWASAKI (na marginesie to poważnie się zastanawiam, co musiał zrobić producent tej gry by naciągnąć tylu wspaniałych na licencję). Prawdziwy koszmar rozpoczyna się dopiero po zniknięciu napisu LOADING. Wszechogarniający lo-res oraz dźwięk na rzadko spotykanym tak nisko poziomie wali po pysku na dzień dobry. Fizyka zachowania się motocyklistów oraz ich maszyn potwierdza me przypuszczenia, że gamemakerzy nigdy nie mieli okazji dotknąć kierownicy dwukołowca. Dziwny rozstrajający nerwy dźwięk towarzyszący upadkom motocykla po skoku oraz nadzwyczaj wysokie loty maszyny przyprawiają o mdłości. Właściwie to odechciało Mi się pogrywać w tego szpila już po minucie a jeszcze o nim pisać! Dość tego! Idę odpocząć, ponieważ me nerwy nie wytrzymają do następnego grudnia...

MartineZ

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Guardian | Electronic Arts | logo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama