Enslaved: Odyssey to the West
Stworzenie nowej marki to zawsze spore ryzyko dla producenta (i wydawcy). Studio Ninja Theory mogło zrobić kolejną część Devil May Cry i na pewno osiągnęłoby sukces, ale nie, postanowiło spróbować czegoś nowego. I co z tego wyszło?
Żeby była ścisłość, kolejna, piąta już odsłona serii Devil May Cry powstaje (tworzy je również Ninja Theory), jednak pomiędzy poprzednią a nową częścią jej twórcy postanowili zaszczycić nas czymś jeszcze, czymś zupełnie nowym - Enslaved: Odyssey to the West. To był świetny pomysł!
Od pierwszych zapowiedzi Enslaved: Odyssey to the West dało się wyczuć, że możemy dostać coś naprawdę ciekawego i oryginalnego. Jednak osobiście do ostatniej chwili wstrzymałem się z zachwytami, bo dobrze wiadomo, jak to często bywa z obiecującymi tytułami - długo przed premierą jest szał, a kiedy już włożysz płytę z pełną grą do napędu i pobawisz się chwilę, zaczynasz cytować fragment znanej polskiej piosenki: "a miało być tak pięknie...". Na szczęście z Enslaved: Odyssey to the West jest dokładnie odwrotnie i po kilku godzinach zacząłem śpiewać kawałek innej znanej polskiej piosenki: "jest super!".
Enslaved: Odyssey to The West jest przygodową grą akcji, będącą nowoczesną adaptacją słynnego eposu "Wyprawa na Zachód" (jednego z "Czterech Wielkich Dzieł" chińskiej literatury). Nowoczesną przede wszystkim dlatego, że jej akcja ma miejsce nie w przeszłości, ale w przyszłości, i to dalekiej, a także... postapokaliptycznej. Jest XXII wiek, ludzkość przeżyła już trzecią i drugą wojnę światową, podczas których Ziemia została zrujnowana.
W grze poznajesz dwójkę bohaterów - Monkeya oraz Trip. Kiedy rozpoczynasz zabawę, znajduje się ona na pokładzie statku niewolników, który - na szczęście dla nich i większości pozostałych "pasażerów" - rozbija się tam, gdzie kiedyś był Nowy Jork, który znasz z ekranu telewizora, a teraz jest metropolia, w której cuchnie jeszcze wojną i która od ostatniego konfliktu zdążyła już porosnąć bujną roślinnością.
Monkey i Trip się nie lubią, ale dziewczyna, wiedząc, że sama nie poradzi sobie w tym potwornym świecie, w którym żyje, decyduje się na sprytny podstęp. Zakłada Monkeyowi na czoło specjalną, więzienną opaskę, przez którą musi on teraz wykonywać jej rozkazy, a jeśli nie będzie tego robił, zginie (krótko mówiąc, facet spadł z deszczu pod rynnę). A czego chce od niego nowa szefowa? Krótko mówiąc, życzy sobie, aby ten odprowadził ją do domu. Co z tego, że ten znajduje się dziesiątki, a może i setki kilometrów na zachód od Nowego Jorku? Monkey nie ma wyboru, musi iść, bo dopiero kiedy Trip postawi stopę w rodzinnej wiosce, odzyska on swoją wolność.
Enslaved: Odyssey to the West bywało wielokrotnie porównywane do hitowego Uncharted (dostępnego tylko na PlayStation 3, w przeciwieństwie do Enslaved, w które można zagrać i na PS3, i na X360). W rzeczywistości trudno odmówić podobieństw. Opowiedziana tutaj historia jest równie epicka, równie wciągająca i - dobrze lub nie - równie liniowa. Całość jest poniekąd grą, a poniekąd filmem, który przez cały czas ogląda się z zapartym tchem, nie spoglądając ani raz w bok w poszukiwaniu popcornu.
Produkcja wciągnie cię na kilka wieczorów - mnie przejście jej zajęło, z drobnymi przerwami na ochłonięcie, 10 godzin. Nie jest to może wiele, lecz jest to cena, jaką płacisz za to, aby nie nudzić się ani przez sekundę (w Enslaved: Odyssey to the West non-stop coś się dzieje!). Cena, którą zdecydowanie warto zapłacić. Poza tym, tak dla porównania - ile trwa kampania w takim Call of Duty: Modern Warfare 2 czy w wydanym niedawno Medal of Honor? Pięć godzin, sześć?
Rozgrywka w Enslaved: Odyssey to the West jest połączeniem trzech gatunków - platformówki, bijatyki oraz shootera. Z platformówki gra ma wszelkiego rodzaju wspinaczki po nowojorskich ruinach, z bijatyki wymagające i zróżnicowane pojedynki z robotami (to jedyny twój przeciwnik w trakcie wyprawy), a z shootera strzelaniny, w których korzystasz z wbudowanej w laskę Monkeya strzelby. Jest poza tym jeszcze kilka pomniejszych odskoczni, np. w postaci latania na elektromagnetycznym dysku. Miszmasz ten chłopakom z Ninja Theory wyszedł wręcz doskonale i nie znam chyba gracza, któremu taka forma rozrywki by nie odpowiadała, bo jest po prostu... fajna.
Ponieważ w wyprawie na zachód bierze udział dwójka bohaterów, pewnie już się domyśliłeś, iż przyjdzie ci podczas zabawy wykonywać różne wspólne akcje. Współpraca ogranicza się w zasadzie do wydawania Trip prostych poleceń - odciągnięcia uwagi przeciwników (czasem też robisz to ty, czyli Monkey), leczenia, podążania za tobą oraz stania w miejscu. Dzięki Trip możesz także poprawić Monkeya, takie jak żywotność czy zdolność do regeneracji, jednak aby to zrobić, musisz uzbierać odpowiednią ilość pomarańczowych kul, które znajdujesz po drodze. W sumie to niewiele, ale moim zdaniem, zupełnie wystarczy.
Na szczególną uwagę i pochwałę zasługuje świat wykreowany przez panów z Ninja Theory. Jak już pisałem, jest to postapokaliptyczna wersja Ziemi, ale nie taka, jaką znasz z innych gier (Fallout) czy filmów (Mad Max). W tej historii planeta obroniła się przed całkowitą degradacją. Przepadła cywilizacja, ale to nie oznacza, że Ziemia ma się stać jednym wielkim pustkowiem, pełnym pasku i kurzu. Tutaj zamiast nich wyrosła z powrotem przyroda, która pokryła szkielety maszyn bojowych i ruiny budynków.
Świat w Enslaved: Odyssey to the West to malownicze połączenie wizji apokalipsy z widoczną nadzieją na lepszą przyszłość. Ziemia wciąż jest pełna niebezpieczeństw (wszędzie grasują roboty bojowe, nietrudno też trafić na pole minowe), ale zarazem nadal jest piękna. Za wizję artystyczną Ninja Theory należy się piątka z plusem.
Napiszę wprost: na to właśnie liczyłem. Enslaved: Odyssey to the West to wciągająca, klimatyczna i bardzo artystyczna opowieść, która pochłania cię bez reszty. Jest liniowa, ale za to bardzo filmowa i efektownie zrealizowana. Nie wiem, czy będzie to aż taki przebój, jak Uncharted, jednak na pewno chciałbym kiedyś zagrać w sequel.