Bulletstorm
Trzeba to sobie powiedzieć jasno - Polacy potrafią robić gry. Nie robią ich może wiele, ale jak już wypuszczą jakiś przebój, to przez wielkie "p". Albo przez wielkie "b", jak Bulletstorm.
Bulletstorm od pierwszych chwil wywoływał kontrowersje, szczególnie w mediach, które brutalne i wulgarne gry traktują jak zło ostateczne. W niektórych zakątkach świata zawrzało. Zaczęło się od sloganu gry: "kill with skill", czyli "zabijaj z wprawą". "Jak można w tak nachalny sposób promować zabijanie?!" - to, że takie pytania się pojawią, było pewne. No i się pojawiły. Ale jakie ma to znaczenie dla nas, dojrzałych (acz nie do końca) i roztropnych graczy? Żadne. Ważne jest przede wszystkim to, iż w Bulletstorm gra się wyśmienicie!
W Bulletstormie wcielasz się w niejakiego Graysona Hunta, kosmicznego łowcę nagród, a przy okazji pijaka i awanturnika. Chwilę po tym, jak go poznajesz, dowiadujesz się, że on i jego koledzy z zespołu zostali wrobieni przez stojącego na czele Konfederacji Planet generała Serrano. Okazuje się, że wszyscy ludzie, których kazał im zabić, byli niewinni, co jest zupełnie nie w smak naszym bohaterom. Teraz Grayson i spółka szukają zemsty. A szukają jej na planecie Stygia, na której aż roi się od przeciwników, których trzeba po drodze zabić. Z wprawą, oczywiście.
A na czym to zabijanie z wprawą polega? W Bulletstormie masz do dyspozycji kilka różnorodnych broni oraz elektrycznego bicza. Te pierwsze przypisane są do jednego buttona, a ten drugi do drugiego. Poza tym możesz jeszcze kopać oraz wykonywać wślizgi. I teraz zaczyna się zabawa - wszystkie cztery ruchy musisz łączyć tak, aby wykańczać przeciwników w jak najciekawszy sposób. Możesz na przykład złapać jegomościa biczem, a następnie wymierzyć mu kopniak w krocze i nabić na kolce gigantycznego kaktusa. Albo, korzystając z jednej z giwer, założyć takiemu wybuchową obręcz i wysadzić ją, gdy w pobliżu pojawią się jego koledzy. Im ciekawszy, bardziej śmiercionośny i efektowniejszy sposób na wykończenie delikwenta wynajdziesz, tym więcej punktów otrzymasz. Te z kolei są ci potrzebne do dokonywania zakupów - w określonych punktach możesz dokupić amunicję, specjalny tryb dla wybranej broni itp.
Gra premiuje pomysłowość. Jeżeli znajdziesz jakiś fajny sposób na zabijanie przeciwników, za każdym razem, gdy z niego skorzystasz, będziesz otrzymywał za to punkty, ale tylko za pierwszym razem ich maksymalną liczbę. Po kilku razach zmaleje ona do niższego pułapu. Wciąż bardziej będzie się opłacało wykorzystywać sprawdzoną metodę niż po prostu strzelać do przeciwników, jednak najwięcej punktów zdobędziesz, jeżeli będziesz eksperymentował.
Powyższy opis wskazywałby na to, iż Bulletstorm jest niezwykle widowiskową, jednak głupkowatą strzelanką. Tak grę postrzegano od samego początku, a Adrian Chmielarz, przewodniczący projektowi, musiał ciągle w wywiadach powtarzać, że jest to mylna ocena i że tak naprawdę jest to shooter z głębokim światem, fabułą, dowcipem itd. No i trzeba przyznać, że nie kłamał. Bulletstorm nie ma może scenariusza godnego wielkich RPG-ów (chociaż i te w ostatnich czasach mają takie fabuły, że...), lecz w swojej kategorii na pewno jest wyróżniającą się pozycją. Opowiedziana przez panów z People Can Fly historia jest ciekawsza niż w większości FPS-ów, a postacie, które spotykamy, można polubić od pierwszych chwil. Mam tu na myśli Graysona Hunta, jego przyjaciela z ekipy - cyborga Ishi Sato, a także napotkaną niedługo po rozpoczęciu zabawy panią imieniem Trishka. Każdy z tych bohaterów, a także ich główny wróg, Generał Serrano, jest barwny i potrafi przygadać. Właśnie dowcip jest jednym z większych wyróżników Bulletstorma. Dialogi pomiędzy członkami ekipy są chwilami przezabawne, chociaż często przez swoją wulgarność, przez którą nie jest to z pewnością produkcja dla młodszych graczy.
Cała zabawa z Bulletstormem w single playerze trwa około sześć godzin. Niewiele, ale trzeba powiedzieć, że przez ten czas nie nudzisz się nawet przez sekundę. Na ekranie nieustannie coś się dzieje - wybiegają nowi przeciwnicy, coś wybucha, coś strzela, wyświetla się custscenka, nagle wchodzisz w posiadanie pilota do wielkiego dinozaura-robota i zaczyna się wielka rozwałka... Praktycznie całą kampanię można by opowiedzieć, wymieniając krok po kroku same doskonałe pomysły na urozmaicenie rozgrywki.
Jak już skończysz singla, pozostaje ci jeszcze mutliplayer, w którym czeka cię kolejna porcja szalonej rozwałki, tylko że z udziałem innych żywych graczy. Jednym z trybów jest Anarchy, w którym użytkownicy łączą się w maksymalnie czteroosobową ekipę, aby wspólnymi siłami stawić czoła hordom potworów. W opcji wieloosobowej gra również premiuje pomysłowość. Podwójnie premiowana jest kreatywność grupowa - musisz razem z kolegami z teamu wymyślać, jak by tu można wspólnie załatwić kolejnych przeciwników, aby dostać jak najwięcej punktów (tych musicie zdobyć określoną liczbę, aby zaliczyć etap). Multiplayer w Bulletstormie jest fajny, jednak raczej nie na dłuższą metę. Rozwalanie wrogów wymyślnymi metodami sprawia radość, podobnie jak w singlu, jednak w kampanii dla pojedynczego gracza fun potęguje kapitalnie prowadzona narracja, fabuła etc. W "wieloosobówce" tego nie ma, co sprawia, że dwie godziny - jak dla mnie - to maksimum na jeden raz.
Bulletstorm wygląda wyśmienicie i muszę przyznać, że kilka razy mój sprzęt miał problemy z uciągnięciem tego, co przygotowało People Can Fly. Jednak dla takich gier warto kupować nowe procesory i karty graficzne. Stygia została zaprojektowana niezwykle pomysłowo, lokacje są różnorodne, a wszystkie ich elementy potraktowane z dbałością o szczegóły. Projekty postaci również zasługują na pochwałę - Grayson Hunt, Ishi Sato i Trishka z powodzeniem mogliby wystąpić w jakiejś hollywoodzkiej produkcji.
Bulletstorm to gra, którą zapamiętam na długo, bo nie jest to powtarzalny shooter, ale strzelanka oparta na autorskim, niespotykanym jeszcze pomyśle, który wypalił w stu procentach. Przez sześć godzin kampanii bawiłem się doskonale i nie żałuję ani jednej poświęconej jej chwili. Co ja zresztą mówię o żałowaniu... Ja chcę więcej!