Virtua Fighter 5: Final Showdown
Bez kul ognia. Bez walk 2 na 2. Bez paska superturbo. Bez przygaszania ekranu, rentgenów i dramatycznych pauz. Zwyczajna czysta, piękna, taktyczna walka. Prosty i genialny - taki od początku był Virtua Fighter, taki jest i teraz.
Gdy patrzy się na trendy w produkcji gier, można zauważyć, że bijatyki są raczej w odwrocie. Ich złote lata minęły wraz z odejściem salonów automatów - dziś już chyba tylko w Japonii taka forma spędzania wolnego czasu jest wciąż popularna poza promenada - mi wiodącymi na plaże (przy okazji: wśród moich największych osiągnięć jako gracza jest ukończenie VF3 na jednym żetonie. Prawda, że zasługuję na swój fanklub?). Dziś większość tytułów tego gatunku jest mocno udziwniona, dlatego ponowne pojawienie się Wirtualnego wojownika powitałem ze sporą radością. Po raz kolejny przekonałem się, że stara miłość naprawdę nie rdzewieje.
Po pierwszych mile spędzonych chwilach z reedycją (oryginalny VF5 ma już pięć lat), podczas których bez przegranej rundy przeszedłem wszystkich oponentów w trybie arcade, poczułem się naprawdę dobrze. Nie dość, że twórcy postawili na prostotę, to jeszcze moje umiejętności walki wcale nie zmalały przez lata. Po chwili jednak naszła mnie refleksja i zszedłem na ziemię. To, że Final Showdown oferuje niewiele trybów, niekoniecznie jest jego zaletą. A to, że tak dobrze mi szło na poziomie "normal", to efekt nie coraz lepszego refleksu, a tego, że twórcy znacząco obniżyli poziom trudności... Dla wymagających na szczęście jest "very hard" (z drugiej strony dostępny jest także "very easy", na którym poradzi sobie chyba kulawy opos położony na padzie).
W przeciwieństwie do hardkorów czy mnie ta ostatnia tendencja nie przeszkadza (pewnie dlatego, że z wiekiem nie robię się jednak bardziej zręczny), bo jeśli chcę prawdziwego wyzwania, zawsze mogę grać online. Niestety Final Showdown trochę mnie pod tym względem zawiódł. Nie z winy samej gry, ale tego, że czekanie na chętnego do bitki gracza czasem trwało w nieskończoność, więc rezygnowałem i wracałem do singla. A jak już na kogoś trafiłem, walczył równie skutecznie, co wspomniany kulawy opos. (Zresztą kto wie... w internecie nikt nie zgadnie, kim jesteś...). Tak to jednak jest, gdy człowiek przyzwyczai się do komfortu rozgrywek sieciowych w cyklu FIFA.
Jeśli dopiero zaczynasz przygodę z bijatykami, VF5:FS wydaje się znakomitym wyborem. Sterowanie jest najprostsze z możliwych (potrzebne są trzy przyciski plus kierunki), a do tego tryby treningowe spokojnie i skutecznie wprowadzają w arkana gry, ucząc zarówno podstaw, jak i najbardziej skomplikowanych technik. Virtua Fighter to bowiem produkcja, której najbliżej do realizmu w swoim gatunku. Każda z 19 dostępnych postaci posługuje się autentycznym stylem walki, włącznie z tak egzotycznymi, jak Zui Quan (dosłownie: "pijana pięść") czy styl modliszki. By opanować wszystkie możliwości, jakie oferuje tytuł, trzeba by spędzić przy nim tysiące godzin. Choć da się wygrać z AI, stosując klasyczną technikę "jak-najszybciej-wciskaj- wszystkie-przyciski-aż-ktoś-padnie", to wprawiony gracz na dobrą sprawę jest w stanie zwyciężyć bez wyprowadzania ciosów, tylko samymi rzutami.
Pod względem oprawy niestety nie zmieniło się prawie nic. Niektóre sample dźwiękowe pamiętają pierwszego Virtua Fightera z 1994 roku i cieszyć mogą tylko tęskniących do tamtych czasów. Z grafiką jest już dużo lepiej, ale nie widać postępu od 2007 roku. Grywalność jest na szczęście niezmienna. Jeśli masz gdzieś wynalazki typu Marvel vs. Capcom kontra Batman i Godzilla, zainteresuj się Final Showdown. Zwłaszcza że nie jest drogi. PS Posiadacze abonamentu PlayStation Plus mogą pobrać grę za darmo. Jeśli masz taką możliwość - musisz skorzystać.