Shattered Horizon
Jeśli jesteś w stanie wykrzesać z siebie choćby szczątkowe współczucie dla swojej przegrzanej na ogół karty graficznej, to na dźwięk nazwy producenta Shattered Horizon powinieneś się co najmniej spocić.
Developer znany z katowania układów benchmarkami 3DMark tym razem stworzył coś do grania. Sprzętowe skrzywienie jednak zostało.
Nie trzeba być wielkim prorokiem krzemu i klawiatury, by wysnuć wniosek, że Shattered Horizon do zbyt wielu graczy nie dotrze. Raz, że u nas dostępny jest tylko przez Steama i stronę internetową twórców, dwa - uruchomi się jedynie na komputerach wyposażonych co najmniej w Vistę i kartę z DX10.
Nowy, lepszy horyzont
Wersja beta mnie nie zachwyciła. Ot, amatorka, która przegrywała z równie starożytnym, co pozbawionym przyciągania ziemskiego Descentem (o Crysisie z jego przebłyskami grywalności i jedną planszą bez grawitacji nawet nie wspominając). Sytuacja taka utrzymała się w dniu premiery i taka pozostała - aż do zapowiadanego od jakiegoś czasu pierwszego większego uaktualnienia, Moonrise. Weszło ono na orbitę pompując nowe życie w kosmiczną pustkę, która wcześniej straszyła na serwerach.
Shattered Horizon to tytuł, który eksploatuje oklepany jak koncepcja Tetrisa pomysł na podział uczestników zabawy na dwa zespoły. Indywidualnych starć tu nie doświadczysz, bowiem każdy z trzech trybów zakłada obecność oddziałów zdolnych eksterminować się nawzajem (czyli klasyczny team deathmatch) bądź poza taką eksterminacją jednocześnie zajmować na mapie określone punkty. Gra w zaklepywanie baz ma swoje dwa warianty: albo bawimy się w turach i jedna drużyna przejmuje kolejne przyczółki, a druga stara się ich bronić, w nim nie tylko latać w każdym kierunku, ale i przyczepiać się do wskazanej powierzchni oraz przeskakiwać na płaszczyzny będące w zasięgu. Jest to o tyle istotne, że mając pod nogami nie próżnię, a grunt, jakby łatwiej się celuje - zarówno w przypadku salw z biodra, jak i podczas mierzenia przez lunetę. Ale to nie wszystko.
W przeciwieństwie do twórców filmów i seriali science fiction chłopaki z Futuremark wiedzą, że próżnia ma tę zadziwiającą właściwość, iż na ogół - niespodzianka! - nic w niej nie ma. A jak powszechnie wiadomo, pustka nie dość, że nie ułatwia nalewania nawet Salomonowi, to i na dodatek nie przenosi dźwięków. Dlatego nasz skafander jest wyposażony w system symulowania odgłosów, jakie słyszelibyśmy w normalnej atmosferze. I tym sposobem jesteśmy w punkcie wyjścia: słyszymy w próżni. Dlaczego więc się nad tym rozwodzę? Bo bajer ten można wyłączyć - równocześnie z innymi systemami. W jednej chwili przestajemy słyszeć walkę, znikają wszystkie elementy interfejsu, nie możemy sterować, ale w zamian jesteśmy niewidoczni dla radaru i systemu wspomagania w skafandrze przeciwnika (taki sam mamy też na wyposażeniu my). Wyglądamy jak zasuszone truchło, które jednak może zaskoczyć żywotnością. Fajny i przydatny niekiedy pomysł, choć część graczy i tak do trupów strzela, ale o tym później.
Od nadmiaru głowa nie boli
Ciekawym rozwiązaniem jest tu uzbrojenie, występujące w grze w liczbie sztuk... jeden. Na szczęście gnat jest całkiem wszechstronny. Nie dość, że może działać jak snajperka - wówczas wystrzeliwuje 10 pocisków naraz - to jeszcze pod spodem ma podwieszony granatnik. Ten potrafi wzbogacić zabawę, bo wypluwane przez niego jajka niespodzianki mogą być przyrządzone na gorąco (co kończy się eksplozją), na zimno (zostawiają chmurę lodu, przez którą nic nie widać) lub napakowane bateryjkami, które powodują spięcie i paraliż kosmonautów w zasięgu.
Wbrew pozorom pomysł jest w dechę i pozwala wprowadzić w chaos walk odrobinę taktyki. Wybuch może nie tylko zranić, ale i np. wypchnąć za planszę, gdzie żywot nieszczęśnika zakończy rój mikrometeorów; zaś zasłona dymno-lodowa ukryje cię przed wścibskimi kulami. EPM z kolei to świetny sposób na wszelkie przejawy astro-ADHD: jak ktoś nie umie usiedzieć na miejscu, traktujesz go granatem i strzelasz już jak do kaczki. Żeby jeszcze ten karabin ładnie wyglądał i potrafił zupę ugotować...
Space, the final frontier...
Co do samej zabawy - jest całkiem nieźle, a już na pewno oryginalnie i miejscami nawet klimatycznie. Wśród dostępnych map (dużo ich nie ma, choć Moonrise dodał cztery nowe) są i przeciętniaki, i dopracowane cukierki, np. wizytówka tytułu: Międzynarodowa Stacja Kosmiczna lub też ISS, jak kto woli. Początkowo ciężko przywyknąć do tego, że tu naprawdę gra się w trzech wymiarach: ukatrupić cię może kula nadlatująca nomen omen z kosmosu, z dowolnego kierunku. Jak się przyzwyczaisz, idzie postrzelać. Niemniej kilka rzeczy irytuje.
Snajperka, nie wiedzieć czemu, jest zupełnie bezużyteczna, gdy nie jesteś przyklejony do jakiejś płaszczyzny: drży jak w rękach narkomana na głodzie. Dziwne to, zważywszy, że ruch w przestrzeni przypomina tu raczej pływanie (nawiasem mówiąc: plus za fajną fizykę) niż maratony. Głupie to, podobnie zresztą jak całkowity bezwład w cichym trybie kombinezonu i wieki, które muszą minąć, by z tego trybu wyjść. Bardziej mnie jednak irytowało to, że zmiany magazynka nie da się przerwać, by wystrzelić granat: w ogniu walki musisz grzecznie zaczekać, aż... No właśnie, najczęściej, aż umrzesz.
Kto na orbitę?
Jeśli chodzi o kwestie techniczne, to w zasadzie nie ma na co narzekać. Poza kilkoma nieudanymi modelami (broń!) nie jest źle. Przyczepić się można do kolorystyki kombinezonów: przy wyłączonym wspomaganiu skafandra i z daleka ciężko powiedzieć, czy strzela się do swoich, nieswoich czy trupów. Często więc strzela się do wszystkiego. Starsze mapy rażą też sterylnością, ale idzie przywyknąć.
Shattered Horizon to produkcja bardzo oryginalna. Początkowo nie zapowiadała się na coś wartego uwagi, okazuje się jednak, że twórcy nie zapomnieli o tytule i wraz z pierwszym szerszym uaktualnieniem naprawili sporo niedoróbek oraz dorzucili kilka nowych i bardzo przydatnych opcji. Jeśli lubisz takie klimaty - jest to gra do rozważenia. Może żaden hit, ale szansę dać warto, tym bardziej że chyba każdy kiedyś marzył, by polecieć w kosmos. Przy okazji tej wycieczki można co prawda zarobić kulkę, ale kto by się tym przejmował?