Przemoc w grach wideo, czyli wieczna kość niezgody

Syndicate, podobnie jak wiele innych gier, wrzucono do australijskiego worka gier zakazanych ze względu na brutalność. Konserwatyzm w krainie kangurów może budzić nasz uśmiech politowania. Ale czy na pewno przypinanie etykietki z literą "R" powinno tak nas dziwić?

Wyjątkowo restrykcyjny system klasyfikowania gier w Australii to ewenement na skalę światową. Ilekroć pojawiają się doniesienia o banowaniu gier ze względu na treści potencjalnie szkodliwe, warto zastanowić się nad właściwym podejściem do spraw przemocy i tym podobnych. Na ogół widać dwa skrajne podejścia.

Pierwsze z nich to właśnie szkoła australijska. Sceny makabryczne, ucinanie kończyn, rozsmarowywanie wnętrzności na ścianach i libacje są tematem tabu. Zamiast dociekać, które grupy graczy będą tolerować podobne widoki, a które nie, odpowiednie władze po prostu wstrzymują ryzykowne produkty. Teoretycznie ludzie wrażliwi są pod ochroną, bo nie zdarzy się przypadek, że obejrzą niestosowne fragmenty rozgrywki. Szczególnie jest to ważne w kwestii młodszych odbiorców, którzy w krajach bardziej liberalnych względem gier (czyli większości świata) nie mają z reguły problemów ze zdobyciem produkcji dla pełnoletnich.

Reklama

Z drugiej strony mamy - mówiąc w skrócie - frakcję Mortal Kombat. Gracze dużo bardziej tolerancyjni i zdystansowani, dla których wszelka brutalność i kontrowersje są umowne, a co za tym idzie - łatwiej je tolerować. Zarówno starający się podchodzić do wszystkiego ze zdrowym rozsądkiem, jak i przyzwyczajeni i niewzruszeni tym, co niegdyś budziło niechęć lub odrazę. Potrafią wyznaczyć wyraźną granicę pomiędzy wirtualem a realem, jednocześnie nie odnajdując w sobie awersji do krwi, narkotyków czy samobójstwa na ekranie. Zdjęcie martwego dziennikarza czy scena z Requiem dla snu, kiedy bohater wkuwa się strzykawką w niemal otwartą ranę, budzą jeszcze niesmak. Ethan Mars odcinający sobie palce już niekoniecznie.

Powracając do kangurów, na usta cisną mi się trzy słowa - bez, kurczak, przesady. Ktoś mądry kiedyś zastanawiał się, kto i dlaczego wyobraża sobie, że ludzie to idioci. Tak działa kultura masowa - w tym gry. Jedną z niewielu rzeczy, które łączą moje poglądy religijne z podejściem do gamingu jest niechęć wobec mocarnych instytucji myślących za innych. Czy Australijczycy naprawdę nie mają rozumu? Nie umieją zdobyć informacji o grach i o tym, co w nich się znajduje? Rozumiem dbanie o właściwe proporcje widoków mniej i bardziej kontrowersyjnych w życiu codziennym, ale jak się trzyma kogoś pod kloszem, to potem ból może być większy. Logiki w tym tyle, co w bezstresowym wychowaniu dzieci.

Pozornie drugi biegun wydaje się w pełni zgodny ze zdrowym rozsądkiem. Ale czy na pewno? Krzysztof Gonciarz mówił kiedyś o sprawie Andersa Breivika, że przedmiotem dyskusji nie powinno być "Czy gry wywołują agresję?" tylko "Czy mnogość przemocy w grach może przyzwyczaić nas do niej na tyle, że nie będziemy mieć oporów przed pewnymi zachowaniami?". Czasem łatwo przekroczyć granicę pomiędzy rezerwą, a znieczulicą. Pamiętacie, kiedy goście ze "starszych klas" palący fajki pod szkołą i przekleństwa w Psach raziły nasze młode umysły? A jak jest teraz?

Trudno tutaj znaleźć złoty środek. Stosowanie mnóstwa surowych reguł poskutkuje Australią. Brak reguł oznacza tolerancję dla wszystkiego, desekrację tematów, które powinny być chronione dobrym obyczajem. Zresztą, anarchia nigdy nie jest dobrym wyjściem. Próba określenia stanów średnich to kolejne pytania. Co nas razi, a co nie? W czym dobry smak grupy A jest lepszy od gustu grupy B? Co i dlaczego razi bardziej - wymioty po tanim bimbrze czy wbijanie komuś igły w gardło? Jak to wszystko pogodzić na obszarze całego świata? I przede wszystkim - ile można jeszcze pokazać?

Odpowiedzi na te pytania pozostawiam wam. Ja, choć najbliżej mi do pasywno-tolerancyjnej postawy, mam nadzieję, że w wieku 50 lat nie będę nieczułym sukinsynem.

Prawa człowieka łamane w grach wideo?

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy