Medal of Honor: Warfighter

Medal of Honor po raz kolejny próbuje nastąpić na żołnierski odcisk Call of Duty. I po raz kolejny ponosi klęskę, nie przeganiając konkurenta, a jedynie nieudolnie go kopiując.

O Medal of Honor: Warfighter zrobiło się głośno już kilka dni przed premierą. Bynajmniej nie dlatego, że w zachodnich mediach pojawiły się jego recenzje. Sęk właśnie w tym, że się nie pojawiły. Electronic Arts odeszło w tym przypadku od tradycji wysyłania przedpremierowych kopii gier redakcjom. Te na pierwszy kontakt z Medal of Honor: Warfighter musiały poczekać aż do momentu, gdy trafił on do sklepów. To nie wróżyło niczego dobrego. Od razu pojawiły się podejrzenia, że "Elektronicy" wstydzą się swojej najnowszej produkcji i wolą jej zbyt wcześnie nie pokazywać. W myśl taktyki: "niech ci, co mają kupić, kupią, a nie czytają recenzje". Czy podejrzenia były słuszne? Niestety, tak.

Reklama

Medal of Honor: Warfighter miał ukazać wojnę, jaka rozgrywa się na co dzień w różnych miejscach świata. Stąd też w kampanii przemierzamy różne zakątki świata - od Sarejewa, przez Dubaj, aż po Somalię czy Pakistan. Różnorodność jest jak najbardziej wskazana, ale szkoda, że panowie z Danger Close nie potrafili połączyć tych punktów na mapie w sensowny sposób fabularnie. Cały czas jesteśmy przerzucani w czasie, przez co przestajemy nadążać. Scenariusz jest nieskomplikowany i niczym nie zaskakuje. Gra miała ukazać prywatne rozterki żołnierzy, w tym głównego bohatera - Preachera. Owszem, ukazuje, ale nie jest w tym ani odrobinę przekonująca, a do tego wpada w niepotrzebny patos. Może byłoby lepiej, gdyby główny bohater należał do kanonu protagonistów, których da się lubić i z którymi można się utożsamiać. Ale Preacher taki nie jest - to zwykły żołnierz, twardziel z pokerową twarzą. Podobnie jest z głównym antagonistą - niejakim Klerykiem, groźnym terrorystą powiązanym z Al-Kaidą, którego ścigamy przez całą kampanię. Nie został on przedstawiony w taki sposób, abyśmy go nienawidzili i chcieli rozszarpać na strzępy. A powinniśmy.

Kampania w Medal of Honor: Warfighter to w dużej mierze kalka Call of Duty: Modern Warfare, tyle że kalka raczej mniej udana niż oryginał. Przygotujcie się na to, że przez 13 misji (jakieś pięć, może sześć godzin zabawy) będziecie cały czas podążać ściśle ustaloną ścieżką, usłaną setkami, jeśli nie tysiącami skryptów. Twórcy nie dali nam ani odrobiny swobody, stawiając na stuprocentową liniowość. Rekompensatą za to miała być, rzecz jasna, niespotykana widowiskowość. No i rzeczywiście, Medal of Honor: Warfighter jest momentami wręcz hollywoodzki, ale nie ma tu niczego, czego byśmy nie znali z Call of Duty. Jedyne, czego w Modern Warfare nie ma (a przynajmniej nie było), to polski akcent, który z kolei w Warfighterze się znalazł. W kampanii swój udział ma nasz rodzimy GROM. Jesteśmy dumni.

Autorzy postarali się, aby kampanię należycie urozmaicić. Poza typowymi, chodzonymi strzelaninami, które stanowią oczywiście główną część rozgrywki, przygotowali także mniej sztampowe etapy, podczas których płyniemy łodzią bądź strzelamy z pokładu śmigłowca. A już naprawdę zaskakujące są misje, w których siadamy za kierownicą samochodu i pędzimy z zawrotną prędkością niczym w Need for Speedzie czy Burnoucie.

To wszystko jednak zdecydowanie za mało, aby powiedzieć, że Medal of Honor: Warfighter to gra chociaż dobra. Nie tylko dlatego, że jest liniowa, nie daje swobody i niczym nie zaskakuje (no, może poza misjami z jazdą samochodem), ale także dlatego, że zawiera błędy, których we wspomnianym już nieraz Call of Duty nie uświadczymy. Sztuczna inteligencja nie jest najwyższych lotów, a - będąc już bardziej dosłownym - należy napisać, że ociera się o skrajną głupotę. Ponadto fatalnie rozwiązano celowanie - ustawianie celownika potrafi być męką, a i nawet odpowiednie ustawienie go nie gwarantuje, że ustrzelimy wroga. Nie brakuje też błędów graficznych, takich jak nagłe pojawianie się przedmiotów czy lewitowanie/przenikanie przez ściany żołnierzy. Wstyd.

Na koniec jeszcze tylko kilka słów o multiplayerze, który miał wyróżnić Warfightera na tle kolejnych Call of Duty. Niestety, nie uda mu się tego dokonać ani mapami, ani trybami rozgrywki, ani systemem rozwoju postaci. Jedynym wyróżnikiem jest zawarcie w grze dziesięciu oddziałów specjalnych z różnych krajów świata. Jest wśród nich także nasz GROM, który - tu pochwała skierowana do polskiego oddziału Electronic Arts - przemawia po polsku, i to nie jak postacie z polskich seriali ("ożeż kurczę!"), ale jak prawdziwi żołnierze ("ożeż k....!").

Czy możliwość wcielenia się w członka GROM-u wystarczy, by przekonać was do zakupu Medal of Honor: Warfighter? Jeśli nie, to proponuję wam poczekać do premiery Call of Duty: Black Ops II. Nie jestem wyrocznią i nie orzeknę już teraz, że będzie on grą lepszą od Warfightera, ale należy się tego - niestety dla EA i Danger Close - spodziewać.

Plusy:

+ różnorodna kampania

+ momentami bardzo widowiskowa

+ GROM!

Minusy:

- przeciętna fabuła

- liniowość

- mnóstwo błędów

Przeczytaj także naszą recenzję gry XCOM: Enemy Unknown

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama