Jaskinie gier - granie za monetę wczoraj i dziś

Co można kupić za garść monet? Prawdziwy gracz wie, że taka kasa jest po prostu stworzona do tego, by wrzucać ją do automatu. Złotówka, dwie, a może żeton z dwoma wyżłobionymi rowkami - nie ma różnicy. Grunt, że zabawy dzięki temu aż nadto!

Jeśli nie wiesz, o czym piszę wyżej, znaczy, że jesteś za młody. Może to zabrzmi brutalnie, ale złote czasy tzw. "gralni" minęły już bezpowrotnie. Skończyło się nerwowe obszukiwanie kieszeni, gdy zegar pod napisem "You lost" odmierzał bezcenne sekundy do końca rozgrywki. Zasada była prosta: rzuciłeś monetę, grałeś dalej; nie zdążyłeś - cóż, będzie kolejna okazja. I kolejna moneta.

Daj złotówkę

Automaty potrafiły wyczyścić każdą kieszeń. W zamian dawały jednak coś niesamowitego: możliwość wstukania kilku liter na liście najlepszych wyników, co dawało splendor większy niż dziś achievementy czy trofea - oczywiście pod warunkiem, że za twoimi plecami ktoś stał. Najlepsze w graniu na automatach było to, że inni patrzyli, jak ci idzie, i podziwiali.

Reklama

Pierwsze takie urządzenie pojawiło się już wieki temu, bo w 1971 roku. Zwało się Galaxy Game i nie była to produkcja seryjna: ot, maszyna postawiona na uniwersytecie przez dwóch zapaleńców, którzy przerobili istniejącą wcześniej grę Spacewar i wrzucili całość do obudowy z prymitywnym ekranem. Maszyna pozwalała zagrać raz po wrzuceniu 10 centów lub trzy razy za 25 centów. Całość nie była ani ładna, ani wymagająca - ale ponoć 20 tys. dolarów włożonych w jej stworzenie zwróciło się dość szybko. Sam automat zabawiał studentów do 1979 roku, kiedy to przeszedł na emeryturę. Przetrwał jednak i dzisiaj stoi w Muzeum Historii Komputerów w Kalifornii. Galaxy Game był w zasadzie amatorskim projektem, ale bardzo udanym - potencjał tego typu rozgrywki był ogromny, co zresztą pokazała przyszłość.

Pierwszym w pełni komercyjnym automatem był Computer Space. Joystick, cztery guziki, gra solo lub we dwóch na jednym ekranie - rozwiązania zastosowane tutaj w zasadzie nakreśliły kształt maszyn tego typu na kolejne lata. Co ciekawe, urządzenie nie miało ani CPU, ani RAM-u, ani nawet ROM-u. Pod względem technicznym była to zamknięta konstrukcja układów tranzystorowych. Nie przeszkadzało jej to jednak odnieść sukcesu. Premiera Computer Space w listopadzie 1971 roku miała też inne, niebagatelne skutki: kasa, którą przyniosła firmie Nutting Associates, zmotywowała jej dwóch pracowników - Nolana Bushnella i Teda Dabneya - do rozkręcenia własnego małego biznesu. Niektórzy pewnie słyszeli: ich firma zwała się Atari.

Złota era

Założona w 1972 roku, wypuściła na rynek swój pierwszy hit, a przy tym powszechnie znaną i uznawaną za jedną z pierwszych gier arcade: Ponga. Dziś może budzić śmiech szkaradną grafiką i jeszcze bardziej paskudnym pudłem z jakiejś taniej płyty, ale to był hit: kwadratowa (!) piłeczka śmigająca po ekranie i dwa prostokąty, które ją odbijały jak w ping-pongu. Można było pograć z komputerem lub drugim graczem, co było oczywiście bardziej emocjonujące. Jeśli chodzi o bebechy, to warto tutaj wspomnieć o nie najlepszym głośniczku, który popiskiwał i poburkiwał zależnie od sytuacji na ekranie.

Przełomem technicznym była gra Gun Fight wydana w 1975 roku. Zabawa była urozmaicona pistoletami, które należało wyciągać z kabury i strzelać w ekran, najważniejsze zaś - jak pisał Antoine Marie Jean-Baptiste Roger de Saint-Exupéry - jest niewidoczne dla oczu. Gun Fight korzystał nie z układów tranzystorowych, a z mikroprocesorów Intela 8080, co pozwoliło zrobić naprawdę fajną, jak na tamte czasy, grafikę i nadało kierunek rozwoju wszystkim późniejszym tytułom.

Od tego momentu rozwój automatów przyspieszał wraz z liczbą chętnych do pozbywania się monet za chwilę rozrywki. Na przełomie lat 70. i 80. pojawiły się słynne tytuły, jak Space Invaders czy Donkey Kong, automaty do gier weszły zaś w swoją złotą erę, która trwała w zasadzie niemal do końca lat osiemdziesiątych. Tyle tylko że na Zachodzie.

Polskie realia

U nas przez zawirowania związane z przygodą z socjalizmem sytuacja wyglądała nieco inaczej. Pierwsze automaty pojawiły się w Polsce pod koniec lat 70. XX wieku, ale szczyt popularności przeżywały ok. 15 lat później. Komuna padła, granice się otworzyły i dzieciaki szalały w rosnących jak grzyby po deszczu salonach gier. Nazwa ta, obecnie kojarząca się raczej z maszynami hazardowymi, wówczas oznaczała dziesiątki automatów na małej przestrzeni jakiejś zadymionej i nieklimatyzowanej budy, gdzie okładało się buzie w Mortal Kombat, Street Fighter lub Virtua Fighter, ścigało, siadając na plastikowych motocyklach, i klepało kulkę na mechanicznych stołach fliperów.

Niestety, podobnie jak na Zachodzie, gralnie zaczęły z biegiem lat przegrywać: z komputerami, z konsolami, w końcu - z własną archaicznością. Wielu za umowną datę śmierci automatów uznaje premierę San Francisco Rush 2049 w 1999 roku - ostatnią produkcję z logo Atari Games, po której firma zamknęła dział gier coin- up. Po tamtych czasach pozostały dziesiątki tytułów, które przeszły do historii, miłe wspomnienia i... tysiące starych automatów, które nikogo już nie szokują.

A co dzisiaj?

W tym miejscu wypadałoby zakończyć tekst tradycyjną kręcącą się w oku łezką i cytatem z piosenki "To se ne vrati", ale... od czego mamy was, czytelników? Jakiś czas temu poprosiliśmy, żebyście wstali od komputerów i ruszyli na łowy. Czy można jeszcze znaleźć miejsca, gdzie w rzędzie stoją automaty? W co można zagrać?

Okazało się, że nie jest tak źle! Wnioskując z waszych postów i maili - ciągle da się skopać tyłek, jeśli nie duchom z Pac-Mana, to już na pewno Shang Tsungowi z Mortala. Maszyny z grami znalazły swoje miejsce obok innych, bardziej obleganych rozrywek. Jak pisze Kazama, w Katowicach automaty przetrwały w cieniu kręgielni. Zjawisko to wydaje się bardziej powszechne, bo tak jest praktycznie w każdym większym mieście. W swej oryginalnej postaci salony dobrze się trzymają wszędzie tam, gdzie wyjeżdża się odpocząć - także od komputera. Jak zauważył Lestat i chyba wszyscy, którzy zabłądzili pomiędzy straganami w nadbałtyckich kurortach, tam jaskinie gier - przynajmniej w lecie - działają na pełnych obrotach i bez większych problemów można zobaczyć takie hity, jak Mortal Kombat, Street Fighter, Metal Slug, Cadillacs & Dinosaurs czy nawet Alien vs. Predator.

Jeśli chodzi o ceny, to jest różnie, choć najczęściej pojawiają się monety o nominałach 1 lub 2 złote, czasem trzeba kupić specjalny żeton, w najbardziej burżujskich miejscach zaś każą za kilkuminutową przyjemność zapłacić aż 5 złotych. Jedna z wrocławskich kręgielni, w której ostatnio byłem, nie wyróżnia się pod tym względem: The Punisher kosztuje złotówkę i - słowo daję! - jest tak samo grywalny jak tych kilkanaście lat temu!

Nie ma co ukrywać: jaskinie gier nie wrócą. Klimat, jaki kiedyś panował wokół automatów, i podziw, jaki się wzbudzało w widzach, robiąc fatality Raidenem, to elementy epoki, która już się skończyła. Na szczęście ciągle są miejsca, gdzie można zagrać. I co ciekawsze - jeśli wierzyć pracownikom jednego z takich przybytków - ludzie wciąż to robią. Na ogół młodzi, choć czasem się ponoć zdarzy, że przyjdzie ktoś starszy i albo sam zagra, albo pokazuje dziecku,

CDA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy