Jak Mario z Willisem

Czy gdy kilkanaście miesięcy temu ukazała się informacja, że Sylvester Stallone bierze się za produkcję nowej części Rambo, nie poczuliście lekkiego dreszczyku pozytywnych emocji?

Nie wiem, czy to uczucie nie dotyczy tylko osób wychowanych w czasach PRL-u, gdy zwykły magnetowid stanowił okno na lepszą, nieosiągalną rzeczywistość - i nieważne, czy była to dżungla, w której szalał Stallone, czy też ulice San Francisco, gdzie sprawiedliwość wymierzał Eastwood i jego Magnum 44. Dziś badacze i inżynierowie próbują rozszyfrować syte społeczeństwa zachodu, sprawdzając jak wielki ekran jest potrzebny, by osiągnąć totalną immersję. Odpowiedź jest dość prosta - wystarczy zamknąć proletariat za żelazną kurtyną z jedyną słuszną tubą propagandową, a wtedy nawet migocząca, szklana kula, podłączona do wszystkożernego magnetowidu z pomiętą w środku taśmą, będzie niczym gwiezdne wrota.

Reklama

Nowe przygody Rambo to nic innego jak wykorzystanie drzemiącego w wielu z nas sentymentu do niosącego sprawiedliwość, bezkompromisowego mięśniaka, który dla niejednego z nas był przecież prawdziwym bohaterem szczenięcych lat. Siła sentymentu jest wielka i wiedzą o tym wszyscy, którzy chcą wentylować nasze portfele, od producentów batoników zaczynając, poprzez reżyserów filmowych, na politykach kończąc. Wystarczy tylko wspomnieć błyskotliwą karierę Conana Republikanina czyli Arnolda Schwarzeneggera i jego drogę na tron gubernatora Kalifornii. A że była ona dużo łatwiejsza niż niejednego polityka, który by zaliczyć kolejny szczebel musi coraz bardziej utwardzać łokcie i nie tylko - no cóż, nie każdy rodzi się gwiazdą. Te z kolei doskonale zdają sobie sprawę z władzy, jaką nad nami mają. W książce Znani z tego, że są znani, medioznawca Wiesław Godzic pisze o charyzmie jako o pewnym zespole cech, które nadają gwiazdom coś nadnaturalnego. Autor jako przykład podaje Rudolfa Valentino, ale równie dobrze nie można charyzmy odmówić na przykład Clintowi Eastwoodowi. Eastwood mając dystans do swojego ekranowego wizerunku, ale też z kolei wiedząc jak bardzo jest z nim związany, nakręcił doskonały Million Dollar Baby, w którym wszystkim granym przez siebie mścicielom nadaje cechy głęboko humanistyczne. Do tego trzeba jednak rzemiosła, artyzmu, dystansu i ręki, której oczywiście Stallone zabrakło przy produkcji ostatniego Rocky'ego czy Rambo.

Czyż da się za nim nie tęsknić?

Niezależnie od wartości samych obrazów, wniosek jest ten sam - starzy bohaterowie są już bardzo zmęczeni, chcą spokoju i mają dość. Czy nie przypomina to trochę sytuacji Snake'a w najnowszym Metal Gear Solid? Gra się jeszcze nie ukazała, ale przecież tu także nasz bohater jest już w wieku co najmniej zaawansowanym i także zwyczajnie sprawia wrażenie, jakby miał ochotę przejść na zasłużoną emeryturę. Snake to jednak wyjątek, gdyż większość herosów gier komputerowych i video tak serio nigdzie się wybiera. Lara Croft przeżywa właśnie drugą młodość, Mario poleciał w kosmos, a Link wciąż zbiera części dziwacznej garderoby.

Inaczej mają się rzeczy, jeśli popatrzeć na większość emerytowanych bohaterów dwóch minionych dekad. Siedzą oni gdzieś w głowach swoich dawnych twórców, często zagubieni w świecie licencji i praw autorskich. Larry Laffer padł ofiarą eksperymentów ze swoim udziałem; Gabriel Knight wciąż włóczy się po południowej Francji; twórcy przygód Guybrusha Threepwooda dawno odeszli z LucasArts, a o Rogerze Wilco pamiętają już chyba tylko odkurzacze Predom i grzejniki Farel. Ich wszystkich wykończyło załamanie się rynku gier przygodowych i przejście tego gatunku na margines głównego nurtu. Mimo że wymienione postacie są znane większości graczy, to poza Mario i Larą na próżno szukać bohaterów, którzy mogliby choć w niewielkim stopniu poszczycić się statusem globalnej gwiazdy - rozpoznawalnej niemal przez każdym zakątku globu, tak jak choćby Bruce Willis. Oczywiście ktoś może sądzić, że Bruce Willis i Mario to dwie różne bajki, bo przecież jeden jest z krwi i kości, a drugi to kreacja z gier video. Bruce Willis - aktor i człowiek tak, ale Bruce Willis - postać mediów, bohater wymyślonych skandali, gwiazda i celebryta zarazem, zdecydowanie nie. W obu przypadkach mamy do czynienia z marką i wykreowanym wizerunkiem, sprzedawanym nam przez speców od marketingu pod nazwami Bruce Willis i Mario. Prawdziwy Willis jest skryty gdzieś za gęstą zasłoną mieszaniny faktów, mitów i bzdur. Obie marki wzbudzają jednak emocje i to jest największy potencjał w nich drzemiący, a nasze sentymenty tylko generują na nie popyt.

Branża gier już kilka lat temu wyprzedziła Hollywood w dochodach, a twórcy filmów w większości pogodzili się z faktem, że w tym towarzystwie, jakkolwiek by się go nie lubiło, trzeba i wypada być. Na poziomie czysto produkcyjnym do wymiany speców z dziedzin dźwięku, grafiki czy animacji, pomiędzy przemysłem filmowym i gier doszło już dawno. Potencjalne zyski dostrzegł także świat muzyczny - raperzy jak 50 Cent czy zespół Wu-Tang Clan, którzy za ciężkie pieniądze i odpowiednie prowizje sprzedali swój wizerunek producentom gier. Dziś o tym, jak bardzo kochają grać, wspominają różne medialne osobistości - od sportowców, jak gwiazdor mieszanych sztuk walki MMA - Quinton Jackson, po gwiazdkę branży pornograficznej zapewniającą, że uwielbia PSP.

Rzecz ma się jednak inaczej w przypadku wielkich aktorskich sław branży filmowej, które wcale nie mają ochoty ani potrzeby łączyć swojego klarownego wizerunku z czymś niepewnym i na dodatek wciąż artystycznie mało prestiżowym. Póki co nie ujrzymy więc w grach nazwisk takich jak Hopkins czy Day Lewis. W projektach związanych z branżą gier nie znajdziemy też zbyt wielu największych nazwisk z lepiej, wydawać by się mogło, w stosunku do niej usposobionego rynku azjatyckiego. Na próżno szukać w grach Tony-ego Leunga czy Takeshi Kitano, ale odnajdziemy tu już Jeta Li (Rise to Honor) czy Johna Woo (Stranglehold). Patrząc na dwa ostatnie przykłady, zachodzi tutaj znaczna zbieżność interesów oraz jakkolwiek by na to nie patrzeć, odbiorcą jest podobna publiczność. Tę ostatnią traktuje się jednak w różny sposób podsuwając jej między innymi produkcje takie jak John Rambo (lub jak kto woli, Rambo IV). Wystarczy obejrzeć, by jakikolwiek sentyment rozwiał się na cztery wiatry. Do następnego razu.

Maciej "Shinobix" Kurowiak

Gry-Online
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy