Hard Reset

2011 - to chyba pierwszy taki rok w historii, gdy na rynek trafia aż tyle polskich gier z szansami na sukces. Na Hard Reset co prawda nikt nie stawiał, ale cała jest historia ciekawa. Otóż o istnieniu gry dowiedzieliśmy się w minione wakacje, na... kilka miesięcy przed premierą.

Zwykle o takich projektach dowiadujemy się co najmniej na rok przed wydaniem, a tu proszę. Studio Flying Wild Hog (o którym za chwilkę) przedstawiło pierwsze screeny i pierwsze informacje na temat Hard Reset w momencie, gdy produkcja była już prawie gotowa. Jej premiera odbyła się we wrześniu, kilka dni temu.

Flying Wild Hog to zespół równie ciekawy, co historia Hard Reset. W jego skład wchodzą pracownicy z doświadczeniem, byli członkowie takich ekip, jak CD Projekt RED, City Interactive czy People Can Fly (a więc największych producentów na polskim rynku, nie licząc Techlandu i Reality Pump). W swoich CV mogą wpisać prace nad takimi hitami, jak Wiedźmin 2, Bulletstorm czy Sniper: Ghost Warrior (śmiejcie się, ale ta gra naprawdę dobrze się sprzedała). Czy to nie za dużo? Czy tak różnorodna ekipa była w stanie skupić się na projekcie reprezentującym jeden gatunek, i do tego tak prosty?

Reklama

Hard Reset to strzelanka pierwszoosobowa czystej krwi, bez żadnych komplikacji i wielkich ambicji (co przyznali sami twórcy, sic). Flying Wild Hog powróciło w niej do korzeni gatunku. To bez dwóch zdań oldschoolowy shooter, w którym przeciwnicy sypią się z każdej możliwej dziury i odnogi, a stan zdrowia poprawia się, zbierając rozrzucone po planszach apteczki. Ba, Hard Reset jest tak oldschoolowy, iż nie ma w nim nawet multiplayera. Twórcy skupili się na kampanii dla pojedynczego gracza.

Skoro oldschool, to zapomnijcie też o konsolach. Hard Reset został zaplanowany jako gra wyłącznie pecetowa i prawdopodobnie taką zostanie aż do końca. Musiałby chyba osiągnąć wielki sukces, aby twórcy zmienili zdanie. A czy ma na to szanse?

Żeby nie było, że Hard Reset to tępa strzelanka, wspomnijmy o fabule, która jest tu obecna i ma się wcale nie najgorzej. Scenariusz przenosi nas do odległej przyszłości, w której światem rządzi zła sztuczna inteligencja, rządząca żądnymi ludzkiego mięsa robotami. Ty wcielasz się w wojennego weterana, majora Fletchera, który musi bronić Sanktuarium, miejsca będącego czymś w rodzaju archiwum pozostałych przy życiu mieszkańców Ziemi, którzy istnieją teraz jako... wirtualne byty. Jeżeli roboty się do niego dobiorą, wszystko będzie skończone. Apokalipsa jest blisko, lecz jest jeszcze nadzieja.

Jak widać, Flying Wild Hog miało pomysł na fabułę Hard Reset i wcale nie był on taki zły. Powiedziałbym, że jak na taką prostą strzelankę, to był on wręcz górnolotny. Co więcej, scenariusz jest tu rozwijany. Co poziom możemy oglądać animowane, komiksowe cutscenki, przypominające nieco te znane z pierwszych dwóch części Max Payne.

Nie ma się jednak co okłamywać - fabuła w Hard Reset jest mało istotna, w grze liczy się przede wszystkim strzelanie. A to jest niezbyt skomplikowane. Cały czas musisz tylko iść przed siebie i "walić" w wyskakujących przeciwników, ile wlezie. Nie ma żadnych skomplikowanych lokacji, wymyślnych zagadek, które zmusiłyby do myślenia, konieczności taktycznego podejścia, chowania się za osłonami - nic z tych rzeczy! Biegniesz przed siebie, wypada na ciebie chmara wrogów, ładujesz w nich do oporu, po wszystkim dajesz sobie chwilę na ochłonięcie i... biegniesz przed siebie, wypada na ciebie chmara wrogów... i tak w kółko. To gra dla tych, którzy marzą o rozrywce najprostszej z możliwych oraz dla zwyczajnych frustratów, którzy potrzebują się wyżyć.

I dla tych, którzy po nocach wspominają, jakie to kiedyś były piękne czasy, przywołując z pamięci ulubione etapy z Dooma, Quake'a czy choćby nowszego i rodzimego Painkillera (na którym to Flying Wild Hog wyraźnie się wzorowało). Hard Reset przypomina te oldschoolowe produkcje, ale nie do końca, bo o ile w takim Quake'u poziomy były wielotorowe i zmuszały nas do częstego odwiedzania tych samych pomieszczeń (w poszukiwaniu amunicji czy drogi do celu), to w Hard Resecie ciągle idziemy jak po sznurku. Jest to zatem oldschool, ale w bardzo niewybrednej formie, która mnie osobiście nie za bardzo się spodobała.

Oldschoolowcom spodoba się, iż Hard Reset nie jest grą łatwą. Nawet na najniższym poziomie trudności możesz mieć miejscami problemy, a na wyższych robi się już prawdziwy HARDcore. Nie licz na żadne ułatwienia i uproszczenia, niezależnie od tego, czy wybierzesz "easy", czy "hard". To produkcja, która daje sporo radości ze strzelania, ale przy okazji wymaga też sporo od gracza.

Flying Wild Hog wpadło na ciekawy pomysł, jeśli chodzi o przedstawienie broni. Mianowicie cały czas masz przy sobie tylko dwie, te same giwery. Chociaż nie powinienem chyba pisać "te same", gdyż obie mają możliwość płynnego zmieniania się w inne pukawki. W sumie jest ich dziesięć - jedna broń może się zmieniać w pięć innych, zwykłych, a druga w pięć jeszcze innych, energetycznych. Do tego każda z tych dziesięciu giwer posiada dwa tryby strzału, co sprawia, iż do dyspozycji masz w sumie 20 różnych form prowadzenia ostrzału. Ale to nie wszystko - w wyznaczonych punktach możesz nabywać ulepszenia każdej z broni, za zebrane wcześniej punkty NANO. Szkoda tylko, że nie wszystkie tryby strzału się przydają i w gruncie rzeczy korzystasz tylko z kilku ulubionych. Niemniej na pewno nie możesz ograniczać się do jednego, bo gwarantuję ci, że na pewno natrafisz na przeciwników, którzy będą na niego niewrażliwi.

Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony powyższymi rozwiązaniami. Podobnie jak grafiką, która w Hard Reset wybija się zdecydowanie. Projekty lokacji robią wrażenie, tak samo, jak efekty specjalne towarzyszące wystrzałom z broni i "śmierci" przeciwników. Pomimo że świat gry jest ponury, to w wielu miejscach możesz zaobserwować cieszący oko miszmasz kolorów. Zadowolenie jest tym większe, że Hard Reset powstał w oparciu o autorski silnik Flying Wild Hog. Z takim potencjałem można tworzyć piękne gry!

Hard Reset to prosta, oldschoolowa strzelanka, pozbawiona trybu multiplayer, z kampanią dla pojedynczego gracza, która zapewni ci kilka godzin solidnej rozrywki. Nie oczekuj cudów, to na pewno nie jest drugi Painkiller, ale na pewno warto w produkcję Flying Wild Hog zagrać. I poleciłbym ci jej kupno już teraz, gdyby nie jej cena. Gra kosztuje niecałe 80 złotych, czyli nie tak dużo, ale jak przypomnę sobie cenę Painkillera z dnia premiery, to... Dlatego radzę sobie wcześniej przemyśleć ten zakup.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama