Tiny Elementals

Gdyby nie to, że "Drobne Żywiołaki" stworzone zostały przez naszych rodaków, prawdopodobnie w życiu bym tej gry nie odpalił. Niedobrze mi się robi na myśl o każdym kolejnym, artystycznym runnerze z unikatową oprawą graficzną, do tego darmowym - czyt. freemium. Na szczęście pozory mylą, a z multiplayerowym Tiny Elementals spędziłem miło sporo czasu.

Wracając do pierwszego wrażenia, które nie ominęło mnie i nie ominie wielu z was: Tiny Elementals z początku wydaje się naprawdę biedną zręcznościówką. Po kliknięciu "Start" i przebiegnięciu pierwszego, wylosowanego poziomu długo zastanawiałem się, o co w tej grze chodzi: plansze zbudowane są zbyt banalnie, by stanowić jakiekolwiek wyzwanie, fizyka skakania przywodzi na myśl najbardziej amatorskie flashówki, a bohaterowie nie wiedzieć czemu potrafią - stojąc w miejscu, nie wykonując żadnych ruchów - wspinać się po pionowych ścianach.

Reklama

Po drugim, trzecim wyścigu zrozumiałem: słowo kluczowe to "rywalizacja". Tiny Elementals nie jest zwykłym runnerem i nie można oceniać go runnerową miarą - opiera się na multiplayerze, dzięki czemu rozgrywka rządzi się zupełnie innymi prawami. Nie ścigamy się ze sobą, nie walczymy z elementami mapy i fizyką gry, tylko rywalizujemy z prawdziwymi graczami.

Ograniczona mechanika nabiera kompletnie innego znaczenia, bo staramy się nie tylko ją opanować, ale przede wszystkim umiejętnie wykorzystać przeciwko innym graczom. Map wprawdzie jest kilka i z pozoru nie wydają się szczególnie skomplikowane, ale kiedy przychodzi co do czego, uczymy się ich na pamięć - tylko w ten sposób damy radę prześcignąć pozostałych. Świetnie wypadły też czary, dzięki którym rozgrywka potrafi momentami dać podobną frajdę, co Mario Kart czy Crash Team Racing.

Wciąga to tak bardzo, że Tiny Elementals wygrało nawet z systemem mikropłatności - podczas gdy w zwykłych grach freemium rezygnowanie z płacenia rzeczywistymi pieniędzmi oznacza mozolne, ślamazarne zbieranie wewnętrznej waluty, w Tiny Elementals czas szybko i przyjemnie. Zanim się obejrzałem, minęła godzina i było mnie stać na jakiś kapelusz - kupiłem go i na tym skończyłem korzystanie z wbudowanego sklepiku. Nie płacimy w nim za wygrywanie, tylko za nowe postacie i ciuchy, więc tak naprawdę w ogóle nie trzeba z niego korzystać.

Pograłem niemal dwie godziny i z czasem zacząłem mieć poważne wątpliwości co do tego, które postacie w trakcie wyścigów sterowane były przez rzeczywistych graczy, a które przez wbudowaną, sztuczną inteligencję. Do teraz nie jestem pewien, ale wpadająca w ucho muzyka i wizja platformówkowych wyścigów zahipnotyzowały mnie na tyle, by spędzonego czasu ani trochę nie żałować.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama