Swordigo

Mało jest takich gier, naprawdę mało. Jeśli zimnym, wyrachowanym okiem policzyć, ile elementów Swordigo technicznie wykonanych zostało źle, ciężko uwierzyć, że da się w to w ogóle grać. Podobnie jak o starym Dink Smallwood, o Swordigo trzeba by napisać książkę, żeby wytłumaczyć, dlaczego mimo dziesiątek wad pozostaje pozycją obowiązkową.

Nie wiem nawet, od czego zacząć. Może od okropnej oprawy audio-wizualnej? Modele 3D są okrutnie proste, a postacie animują się tak, jak gdyby ktoś wsadził im coś w tyłek. Po godzinie rozgrywki oczy zaczynają łzawić, bo projektant szaty graficznej za główną inspirację uznał paletę 16 podstawowych kolorów Painta. W czasie walki okrzyki bohatera natychmiast zmuszają do wyłączenia dźwięku, nie wspominając o bzykaczu, który irytuje bardziej niż "hey, apple!", przypominając o małej ilości serduszek. W Swordigo - graficznie i dźwiękowo - brakuje pomysłu, brakuje myśli przewodniej, "klimatu": czegoś, co zapada w pamięć, co kojarzy się tylko i wyłącznie z tą produkcją.

Reklama

Fabularnie jest jeszcze gorzej. Co należy uratować? Świat, oczywiście. W jaki sposób? Po raz tysięczny zbierając porozrzucane po świecie elementy potężnego artefaktu. Spodziewać się możemy tak klasycznych bzdet, jak człowiek mieszkający w szopie między bandą śmiercionośnych pająków a legowiskiem smoków, którego sens istnienia ogranicza się do sprzedawania nam leczniczych mikstur. Teoretycznie w Swordigo są też questy, ale lepiej na nie nie liczyć - żaden ani na chwilę, nawet w najmniejszym procencie nie da rady zaspokoić czyichkolwiek fabularnych potrzeb.

Co jednak najśmieszniejsze, wszystko, co napisałem do tej pory, możecie przekreślić i zapomnieć - nie ma to w Swordigo najmniejszego znaczenia. Podobnie jak we wspomnianym Dinku Smallwoodzie, prędko zapomina się o ogromnych ilościach poważnych niedoróbek. Wystarczy kilkadziesiąt minut, by przekonać się do Swordigo na całego - i nie oderwać od rozgrywki do samego jej końca.

Wciąga. Bieganie, skakanie, ciachanie mieczem i ciskanie zaklęciami wymaga nieco zręczności, którą trenujemy z każdym napotkanym przeciwnikiem. Kiedy przychodzi co do czego i mierzymy się z wielkim bossem, swoje zdolności weryfikujemy w pocie czoła i z przyjemnym dreszczykiem emocji.

Mijają godziny i rozgrywka staje się coraz bardziej urozmaicona - użycie nowych zaklęć okazuje się wyzwaniem, pokonywanie większych wrogów zajmuje kilka do kilkunastu podejść, zanim znajdziemy ich słaby punkt. Zwiedzane przez nas lochy są coraz ciekawsze, a nawet minimalnie ładniejsze, jak gdyby twórcy w procesie tworzenia podrasowali swoje możliwości. Dzięki temu "poziom" całości nie jest równy, tylko cały czas rośnie, cały czas motywuje do odkrywania kolejnych etapów.

Nie spodziewałem się, że będę się przy Swordigo świetnie bawił - a już na pewno nie podejrzewałem, że tak długo. Jednocześnie nie potrafię wyjaśnić, co w tej grze jest takie magiczne, dlaczego działa jak magnes i na mnie, i na tysiące innych graczy. Tak czy inaczej, Swordigo koniecznie dajcie szansę - choć wygląda okropnie, a w pierwszych chwilach wielkiego wrażenia nie robi, warto poczekać i przekonać się, jak świetna z tego zręcznościówka.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy